Forum smierc Strona Główna smierc
smierc i umieranie
 
 POMOCPOMOC   FAQFAQ   SzukajSzukaj   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Benonimy, czyli listy Beniamina

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum smierc Strona Główna -> Moderowane przez ddn
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Pią Kwi 13, 2007 17:54    Temat postu: Benonimy, czyli listy Beniamina Odpowiedz z cytatem

- Więzień winien być świadomy, że dopuścił się najcięższej zbrodni, za którą poniesie najsurowszą przewidzianą kodeksem karę. Sąd nie pozbawia więźnia możliwości wypowiedzi i w swoim niedościgłym miłosierdziu chce jednak usłyszeć kłamstwa jakie więzień ma na swoją obronę. Ale więzień uparcie, wręcz zuchwale milczy. Niech więc sobie nie myśli, że da się przemilczeć kłamstwo! Nie da się! Można kłamać bez słów. A więc, co więzień ma jeszcze do dodania?
- ...
- No cóż, więzień nie tylko jest zatwardziałym zbrodniarzem. Jest niestety niepoprawnym kłamcą. W takim razie Sąd informuje więźnia, że przed ogłoszeniem wyroku, który już dawno zapadł, przysługuje mu jeszcze prawo do ostatniego kłamstwa. Czy więzień chce z niego skorzystać?
- … tak...
- Sąd z należytą uwagą przychyli ucha do ostaniego kłamstwa więźnia, a w istocie rzeczy już skazanego. Proszę mówić.
- Jestem niewinny.
- Co to, to nie! Prawo przyznaje więźniom przywilej do wypowiedzenia, przed ogłoszeniem wyroku, ostatniego kłamstwa. Nie przewiduje się jednak mówienia prawdy. Za taki czyn więzień zostanie jeszcze surowiej osądzony, choć z uwagi na skazanie go na karę najwyższą trudno będzie dołożyć jeszcze dodatkową. Zostaje więc skazany na zdwojoną. Od wydanego wyroku nie przysługuje skazanemu odwołanie.

-------------------------------------------
Niedawno miałem urodziny. Wspominam o nich, ponieważ wiążą się z tym wydarzenia, które stanowią uzupełnienie spraw opisanych poprzednio.

Do zeszłego roku obchodziłem jeszcze ten swój jubileusz. Był on dobrą okazją by spotkać się ze znajomymi, zapraszając ich na małe przyjęcie. Pamiętam, że były to dla nas bardzo miłe chwile. Niestety w ostatnich latach, z roku na rok, liczba moich gości malała, a w tym roku zmarł Dominik, ostatni z mych przyjaciół. [..] w zeszłym roku, już tylko sami, we dwóch z Dominikiem świętowaliśmy moje urodziny. Żeby to lepiej wyjaśnić muszę opisać pewne fakty. Dominik i ja stanowiliśmy parę starych i wypróbowanych przyjaciół. Połączyły nas lata wspólnej pracy, liczne zainteresowania i jakby trochę podobne losy. Różniliśmy się w poglądach religijnych i filozoficznych. Dominik w przeciwieństwie do mnie był zatwardziałym ateistą. Kiedy poważnie zachorował próbowałem go zachęcić do rewizji negatywnego światopoglądu. Nie udało mi się. Twierdził, że gdy już umrze (zdawał sobie sprawę z powagi własnej choroby), to niczego tam, po drugiej stronie życia już nie będzie. Nie wierzył w jakikolwiek świat pozagrobowy. Ta ponura perspektywa nie sprawiała mu jednak większych rozterek. Był z nią pogodzony i spokojnie oczekiwał takiego właśnie losu.

- A co będzie, gdy się okaże, że jesteś w błędzie? - pytałem - Umrzesz, lecz będziesz istniał nadal, ale w inny sposób, nie podobny do obecnego życia?

- O ile tak się zdarzy, to zrobię wszystko, żeby ci o tym dać znać. Jeśli ty masz rację, to ją oczywiście uznam i oddam ci honor - powiedział z przekornym uśmiechem, który pojawiał się na jego twarzy zawsze, gdy sobie ze mnie żartował.

Miał pogodne usposobienie, ale jego żarty nigdy nikogo nie uraziły. Mógł uchodzić za doskonały wzorzec taktu i nienagannych manier. Przy tym był człowiekiem bardzo wyrozumiałym dla małości innych ludzi, zaś dla siebie bardzo wymagającym pedantem. Nie chcę jednak zanudzać wysławianiem licznych cnót i zalet mojego przyjaciela. Dodam tylko to co ma istotne znaczenie dla mojej opowieści.

Przed wieloma laty Dominika porzuciła kobieta. W tamtych czasach brakowało im pieniędzy na dostatnie życie, więc by nieco dorobić wyjechała za ocean. Tylko na parę miesięcy. Jak to się często zdarza, z paru miesięcy zrobiło się parę lat. Potem paręnaście i jeszcze więcej. Mój przyjaciel był wierny i ciągle za nią tęsknił. Przez cały okres niekończącej się rozłąki. Nigdy też nie związał się z drugą kobietą. Nawet nie szukał takiego zastępstwa. W domu miał olbrzymią kolekcję lalek. Takich normalnych, zabawkowych. Z plastiku, nie dmuchanych. Szył im ubrania, czesał włosy. Pielęgnował je z wielką troskliwością. Nie muszę dodawać, że miały swoje imiona. Zresztą nazywał je córeczkami. Był z nich bardzo dumny. Przelał w nie resztę swoich uczuć. Obok pracy zawodowej, tylko te lalki stanowiły dla Dominika sens bycia. Pracowaliśmy w filharmonii. On był fenomenalnym muzykiem. Ja natomiast zajmowałem się tam konserwacją i strojeniem instrumentów, a przed koncertami pełniłem funkcję biletera. Po występie doprowadzałem salę do porządku dyrygując zespołem miotlarzy. Czasami jednak zastępowałem któregoś z muzyków nieobecnych na koncertach. Nie dorównywałem im umiejętnościami, ani talentem muzycznym, ale z uwagi na to, że poznałem wiele instrumentów, to potrafiłem coś niecoś na nich zagrać. Z nut lub czasem ze słuchu. Nieraz też improwizowałem, co budziło popłoch wśród kolegów, a pan dyrygent sięgał po rewolwer i szykował się do natychmiastowej egzekucji.

Kiedyś kształciłem się na skrzypka, ale nie zyskałem uznania jako wirtuoz. Grałem na każdej prawie pozycji w zespole. Taki orkiestrowy libero. Nigdy tylko nie zastępowałem pana dyrygenta, a tak bardzo mi się podobały jego batuta i wytworny frak. Czasami śniłem, że dyryguję orkiestrą. Gdzieś tam w głębi serca tkwiło sobie to ciche marzenie.

Moja sąsiadka na przykład, marzy o służącej, żeby za nią sprzątała w mieszkaniu. Tak mi kiedyś powiedziała. Chyba każdy człowiek za czymś tęskni. Ja pragnąłem dyrygować orkiestrą. Choćby zupełnie małym, kameralnym zespołem dobrych muzyków.

Mam w domu spore zbiory instrumentów, które poskładałem właściwie ze złomu. Pokleciłem je z różnych części i doprowadziłem do stanu użyteczności. W moim mieszkaniu nie ma pomieszczenia, w którym nie było by jakiegoś instrumentu muzycznego stojącego na podłodze, lub meblach, wiszącego na ścianach, albo pod sufitem. Mógłbym długo wymieniać ich nazwy. Mam wielki, koncertowy fortepian, dwa stare pianina i jeszcze starszą, amerykańską pianolę, klawesyn, prawdziwą koncertową harfę, pełen zestaw trąb, trąbek, fletów i fujarek. Rożki, waltornie, oboje, dalej skrzypce, altówki, wiolonczele, kontrabasy. Instrumenty perkusyjne. Ksylofony i cymbały. Gitary, mandoliny, banja i wiele innych, nawet egzotycznych i ludowych. Przez tyle lat uzbierało się ich tyle, że mógłbym wyposażyć pokaźną orkiestrę. Zresztą czasami wypoźyczałem instrumenty innym muzykom, gdy zaszła taka konieczność w filharmonii.

Mimo tego, że moje mieszkanie jest spore, a nawet bardzo duże, to z uwagi na te klamoty, jest u mnie dość ciasno. Dlatego miałem wielki kłopot, gdy w spadku po przyjacielu otrzymałem jego dwieście siedemdziesiąt siedem lalek. Co prawda wszystkie starannie zapakowane (Dominik, jak wspomniałem, był perfekcjonistą) i opisane (na każdym pudełku jest imię pupilki, wiek, okoliczności nabycia, rozmiary ubrań i pozycja odzieży w garderobie oraz inne dane). Musiałem ten dar przyjąć ze stosownym wzruszeniem i znależć nań miejsce w mieszkaniu. Z biedą udało mi się to w końcu zrobić. Opróżniłem z dawno nie noszonych ubrań i innych przedmiotów dwie komody, wielki tapczan, ogromną, starodawną szafę, zachowując tylko pamiątkowy uniform biletera i frak Dominika ( też dostałem go w spadku wraz z jego stradivariusem). Tam właśnie wstawiłem laleczki przyjaciela i zamknąłem je na zawsze. Skrzypce Dominika schowałem w innym miejscu. Urządziłem kiedyś w swoim mieszkaniu schowki, na cenne i bezcenne przedmioty. Nikt tych skrytek nie zna, za wyjątkiem Basa, ale z jego strony nie obawiam się zdrady. W każdym bądź razie stradivariusa ukryłem najlepiej jak mogłem, bo ma rzeczywiście wielką wartość.

Dziwiło mnie, że Dominik nie obdarował tymi rzeczami kogoś z własnych krewnych. Byli wśród nich też muzycy grający na skrzypcach. Nie zamierzałem zmieniać woli Dominika, pomimo niewygody z jego lalkami i przyjętej odpowiedzialności za jak najtroskliwszą opiekę nad cennym instrumentem. Od czasu do czasu w ciszy i samotności wyjmuję skrzypce z futerału i grywam na nich z głębokim przeświadczeniem, że dokonuję profanacji. Chodzi o to, że nieużywane skrzypce szybko uległyby zniszczeniu. Dominik kiedyś, w męskim towarzystwie przypomniał słowa pewnego wielkiego wirtuoza, że “Skrzypce, są jak kobiety. Nieużywane starzeją się szybciej i bezpowrotnie. Natomiast używane są jak cenne wina. Szlachetnieją z wiekiem”. Czy kobiety też można porównać do wina? Tego mój przyjaciel nie wyjaśnił, zostawiając to jak sądzę naszym domysłom. .Zapamiętałem tę pikantną wypowiedź i grywam czasami na stradivariusie swoje najlepiej wyćwiczone utwory. Niedostatek mojego grania wyrównuje nieco ich przepiękne brzmienie.

Ojej! Ale się zagadałem! Już się poprawiam i wracam do głównego wątku tej historii.

W dniu urodzin, od wczesnego ranka do wieczora byłem całkiem sam (nie licząc towarzystwa Basa). Postanowiłem chwilowo zapomnieć o dacie i w tym celu przez większość dnia pracowałem nie dając się ogarnąć wspomnieniom. Zaś żeby im zanadto nie ulec wieczorem (było to jednak nieuniknione) wyjąłem z kredensu karafkę wypełnioną do połowy mleczną nalewką na spirytusie. Nie jest to trunek bardzo silny, a dodatek mleka ma świadczyć o jego leczniczych własnościach. Zresztą w chwilach melancholii ratował mnie już nieraz. Usiadłem w fotelu. Na stoliku, przy zapalonych w kandelabrach świecach postawiłem kryształową flaszę, takiż kieliszeczek i maluteńką, porcelanową filiżankę. Samowar na tę chwilę przygotowałem już wcześniej. Nabiłem tytoniem fajeczkę, którą czasami o tej porze lubię sobie poćmić i pozostając w ciszy zagłębiłem się we własnych, niewesołych myślach, na zmianę nalewką i czajem popijając smaczny dymek. Prawdziwą, rosyjską herbatę przywieźli mi przed laty muzycy z Moskwy, z którymi dawniej koncertowaliśmy w Polsce i w ościennych krajach. Czas nie pozbawił jej aromatu i smaku. Nie zwietrzała zamknięta szczelnie w specjalnym pudełeczku, który wraz z nią od nich otrzymałem. Zapachy unoszące się w powietrzu utworzyły kunsztowny bukiet. Holenderski tytoń tlący się w fajce towarzyszył parującemu czajowi i słodkawej, spirytusowo-mlecznej naleweczce. Woń zapalonych świec stanowiła dyskretne tło dla aromatycznej symfonii zapachów. Podziwiałem ten idealny kwartet i zastanawiałem się, czy istnieją nuty zdolne opisać taką “muzykę”. Na myśl przyszły mi skrzypcowe i fortepianowe fugi i sonaty, które tak wspaniale grali moi przyjaciele z filharmonii. No cóż, w dobie komputerów pewnie dałoby się jakoś zakodować wszystkie aromaty i w każdej chwili je odtworzyć. Ale o ile lepiej jednak tego nie robić.

Racząc się w ten sposób i delektując ulotnymi wrażeniami, czy to zmęczony nostalgią, czy też przybity ogarniającym mnie smutkiem i samotnością, musiałem się na chwilę zdrzemnąć. Nie dłużej niż na dwadzieścia minut, bo fajka, mimo że zgasła, to nie ostygła mi w dłoni.

Ocknąłem się i zobaczyłem Basa ubranego w mój złoto-granatowy uniform biletera. Podszedł na tylnych łapach i stanął przy drzwiach prowadzących do salonu. Jest to największy pokój w mieszkaniu. Ma prawie czterdzieści osiem metrów kwadratowych. Więcej niż niejedna współczesna garsoniera. Usłyszałem jakieś szmery i dźwięki dochodzące stamtąd. Coś tak, jakby próby instrumentów tuż przed koncertem. Pomyślałem, że muszę mieć chyba halucynacje.

- Bas! - krzyknąłem. - Kto ci pozwolił ubrać się w mój uniform? Niegrzeczny pies! Natychmiast ściągnij go i zanieś na miejsce.

Spojrzał mi uważnie w oczy i wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie zamierzał posłuchać polecenia.

- Tam jest pański frak, Beniaminie. Hrry! Proszę go szybko wdziać! - odparł chrapliwym głosem, a przy tym tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Czekamy już od kilkunastu minut, aż w końcu się pan zbudzi. Hryhh! Nie powinieneś tak długo nadużywać naszej cierpliwości... Hryyyyrrrr! - warknął grożnie.

Nic nie odpowiedziałem na jego nieuprzejme słowa. Nie zwykłem pospolitować się z tego typu osobnikami. Poza tym ciekawość przeważyła nad mym oburzeniem. Posłusznie ubrałem frak, odziedziczony po Dominiku i trochę chwiejnym krokiem podszedłem do drzwi. Bas wolno je uchylił i zajrzał przez szparę. Następnie otworzył je szerzej i przekroczył próg pokoju. W jednej sekundzie po jego wejściu zaległa grobowa cisza w salonie.

- Szanowna publiczności! Hrrryy!- usłyszałem głos Basa zapowiadający mój występ. - Przed państwem niebywały wieczór! Hrrryyyhh! Jestem przekonany, że będzie on niezapomnianym przeżyciem duchowym, estetycznym i... hrrryyyhyhy!... artystycznym. Jednym słowem, muzycznym. Hry, hry, hrrrryyh! - śmiał się warcząco co kilka słów. - Gościmy dziś w naszej skromnej sali koncertowej wybitnego dyrygenta. Talent tego mistrza podziwiali prawdziwi znawcy... hrryhyhy!.. i wielbiciele muzyki na całym świecie (trochę przesadził ten szyderca!) hryhyhy!.. Oto on! Wielki... hryhyhyhy!... Ben-dża-min...

Oklaski widowni stłumiły dalszą wypowiedź Basa. Ukłonił się i łapę wyciągnął w moim kierunku. Aplauz się wzmógł, więc przełknąłem ślinę i niepewnym krokiem wkroczyłem do salonu, który jakimś sposobem rozrósł się do rozmiarów sporej sali koncertowej rozświetlonej wspaniałymi żyrandolami. Niczego takiego poprzednio nie było w tym pomieszczeniu. Nie miałem jednak czasu by się nad tym dłużej zastanawiać.

Odnotowałem jednak fakt, że Bas wymówił moje imię w obcej, nie polskiej wymowie, tak jak je kiedyś zapisano w metryce i w starych dokumentach. Benjamin pisane przez “jot “w środku, a nie , jak wolę - Beniamin. Skąd ten kundel się o tym dowiedział? Pewnie węszy w moich rzeczach, zdrajca, a teraz się wyzłośliwia, skubany. Wchodząc na estradę posłałem mu najjadowitsze spojrzenie, na jakie mnie było stać.

Odwróciłem się do widowni i zobaczyłem tłumy roześmianych lal, lalek i laleczek siedzących poniżej sceny. W tylnych rzędach było zbyt ciemno, by zobaczyć innych gości. Ukłoniłem się nisko i gestami rąk serdecznie pozdrawiałem wszystkich obecnych.

Z tyłu za mną była moja orkiestra, której za moment miałem przewodzić. Odwróciłem się w jej kierunku. Otaczał mnie kilkurzędowy wieniec muzyków, a właściwie muzyczek ( nie licząc Basa, który ustawił się przy kotłach) ubranych w wytworne, wieczorowe, błyszczące, czarne suknie. To były najbardziej muzykalne córki Dominika. Trzymały swoje instrumenty w gotowości, oczekując mojego znaku. Za fortepianem siedziały dwie okazałe lale, które widocznie miały grać na cztery ręce. Podobna sytuacja dotyczyła większości instrumentów. Prawie przy każdym z nich stały lub siedziały dwie lub trzy, a czasami i cztery plastikowe istotki. Wszystkie miały przydzielone konkretne i ściśle określone zadania. Jedne obsługiwały ustniki, drugie guziki, klawisze, przyciski i dysze, inne znów trzymały smyczki, a ich partnerki naciskały struny i tak dalej.

Ja jednak nie wiedziałem, jak mam nimi wszystkimi dyrygować? Nie miałem pojęcia jak to zrobić, szczególnie, że właśnie dyrygowałem po raz pierwszy w życiu. Byłem zdetonowany i stremowany w stopniu trudnym do wyrażenia. Spojrzałem w oczy muzyczkom. Patrzyły na mnie swoimi szklistymi źrenicami, zimno i martwo. Czego mogłem spodziewać się po lalkach? Beznamiętne, jak roboty, albo automaty, czekały spokojnie na nasz występ. Z nikąd pomocy, wsparcia duchowego, szczypty otuchy!

W pewnym momencie zobaczyłem jeszcze jednego muzyka. Był to Dominik. Stał w pobliżu i trzymał w dłoniach swoje skrzypce. Ukłonił mi się z przyjaznym uśmiechem. Jego obecność pokrzepiła mnie trochę. Jeszcze raz odwróciłem się do widowni i gestem ręki wskazałem na niego. Rozległy się szalone owacje. Ukłonił się wytwornie i smyczkiem wskazał na mnie. Sala znowu odpowiedziała oklaskami. Ukłoniłem się jeszcze raz i wskazałem na resztę orkiestry. Publiczność była wyrobiona i klaskała z całych sił. Jednak po chwili brawa umilkły i nastąpiła cisza. Spojrzałem w partyturę. Tak skomplikowanej i trudnej muzyki jeszcze nie słyszałem. Nie znałem ani jednej melodii, nuty lub frazy z tych utworów. Czułem ogarniający mnie lęk przed totalną klapą. Całkowicie nieuniknioną, w stu pięciu procentach pewną wpadką. Wystraszony spojrzałem na przyjaciela, który uśmiechami zachęcał mnie, bym już zaczynał.

Powoli uniosłem pałeczkę i... nic. Stałem tak bez ruchu dosyć długą chwilę. Muzycy wpatrywali się we mnie z oczekiwaniem na rozpoczęcie pierwszego utworu. Ja jednak ponownie odwróciłem się w stronę publiczności, chcąc wyjaśnić sytuację. Miałem jej właśnie powiedzieć, że to jest tylko taki dowcip. Żart niezbyt może śmieszny, ale ta natychmiast zaczęła bić mi brawa i cała zabawa z przedstawianiem wykonawców, Dominika i pozostałych muzyków, zaczęła się ponownie. Po minucie, kompletnie zdruzgotany, znów stałem twarzą do orkiestry z wyciągniętą batutą, spoglądając z rosnącym przerażeniem w nuty. Chciałem uciec, poruszyłem się jakoś niefortunnie i machnąłem ręką. W tym momencie rozległy się pierwsze akordy. Wpierw rozległy się fanfary. To trąby nawiązywały dialog ze smyczkami, które im natychmiast odpowiedziały. Po chwili do rozmowy włączył się fortepian, a za moment reszta orkiestry wystrzeliła w górę kaskadą silnych i wibrujących dźwięków. Ruszyła lawina. Potoczyły się bryły lodu. Muzycy grali, a ja w tym momencie omal nie zemdlałem.

Machałem bezładnie rękami, chcąc ich powstrzymać, przerwać tę straszną pomyłkę. Podskakiwałem przy tym jak pajac i podrzucałem głową, lecz wszystkim się zdawało, że oto nimi dyryguję. Że nad wszystkim mam pieczę i nic nienormalnego się nie zdarzy. Ja natomiast miałem wrażenie, że ten zespół mógłby to zagrać samodzielnie, bez mojej pomocy. Po chwili opanowałem trochę napięcie nerwowe i chłonąc oczami partyturę starałem się naprawdę dyrygować. Tylko czasami kątem oka spoglądałem na orkiestrę. Jeszcze nie znałem nut na tyle by spuszczać je nawet na moment z oczu. Pogubił bym się, jak ślepy taternik we mgle. Okazało się, że lalki precyzyjnie reagowały na ruchy batuty i grały idealnie według moich poleceń. Po prostu perfekcyjnie się wyczuwały ducha granych utworów i rozumieły moją ich interpretację. Prawdę powiedziawszy, pierwszy raz w życiu widziałem tak wyśmienitą orkiestrę. Nigdy wcześniej nie słyszałem tych melodii, a jednak jakimś cudem dyrygowałem. Powodzenie zawdzięczam znakomitym muzykom, którzy sami wyczarowywali właściwe dżwięki. Nie wiedziałem wcześniej, że nawet Bas jest taki muzykalny. Walił w kotły jak stary dobosz. Dominik jak zwykle był fenomenalny, panował nad całością. Czułem jak mię wspiera swoją doskonałą grą. Utwory następowały po sobie. Koncert za koncertem. Etiudy, symfonie, ronda, sonaty i rapsodie, jedne po drugich, przyjmowane przez widownię z największym zachwytem. Brawami i entuzjastycznymi gwizdami. Coraz lepiej mi szło i czułem ten czar muzyki, którą właśnie na nowo stwarzałem.

Ach! Co za radość! Co to za chwila!

Tak zawsze za nią tęskniłem, nie wierząc, że się kiedyś ziści moje skryte marzenie.

Nie muszę chyba mówić, jak byłem wtedy szczęśliwy. W końcu zagraliśmy ostatni kawałek, a po nim jeszcze cztery etiudy na bis, choć orkiestra bardzo już była zmęczona.

W końcu na scenę wniesiono kosze pełne ciemno bordowych, koralowych i białych róż.

- Szanowni państwo! Hryyy! - przemówił Bas. - Dzisiejszy, niezapomniany, uroczysty koncert miał jeszcze jeden powód, o którym z pewnością... hryh!.. wiecie. Miał uczcić urodziny naszego zacnego... hrryyh!.. (spojrzał mi szyderczo w oczy) przyjaciela... drogiego i... hryyh!.. wspaniałego Ben-dża-mina... Proszę o okazanie mu naszych szczerych uczuć... Hryyh! Sto lat! Ben!... Hryhyhyhyh!

Sala zareagowała głośnymi brawami na stojąco. Po czym odśpiewano mi “Sto lat”. Ja przez cały czas kłaniałem się widowni i gestami wskazywałem na swoich cudownych muzyków.

- Byłeś świetny, stary - powiedział mi za kulisami Dominik. - Taki występ mógłby uświetnić każdą imprezę i zadowolić nawet monarchów. Moje najwyższe gratulacje!

- Dziękuję, ale to twoja orkiestra (nie miałem wątpliwości, że od lat pracował z nią nad tymi utworami) i twoje kompozycje, które są po prostu genialne. Rewelacja, Dominiku. Powiedz mi tylko kiedy dokonaliście tej sztuki?

- Lata pracy, stary. Ostatnie miesiące były najtrudniejsze. Chcieliśmy uczcić twoje urodziny i harowaliśmy po nocach, kiedy ty odpływałeś w sennych rojeniach - powiedział kiwając głową. - Było coś jeszcze. Otóż coś miałem załatwić. Jeśli sobie przypominasz swoje zeszłoroczne urodziny, to obiecałem ci coś wtedy. Zawsze dotrzymuję słowa, tak po tej jak i po tamtej stronie rzeczywistości. Skoro miałeś rację, moim obowiązkiem było ją przyznać. Co niniejszym czynię, Beniaminie - uśmiechnął się zdawkowo.

Teraz już byłem pewny, że to nie te obrazy wywołały moje sny. Ich przyczyną był spisek moich przyjaciół, Dominika i Basa, ale nie tylko tych dwu prowodyrów, bo za chwilę podeszli i inni winowajcy. Tak jest! Wielu ich naliczyłem. Byli to moi pozostali koledzy z orkiestry, którzy teraz podchodzili do nas trzymając na rękach lalki. Każdy niósł przynajmniej dwie, albo i trzy takie ślicznotki. Gratulowali mi udanego wieczoru i w ciepłych słowach wychwalali koncert.

- Jesteś wielkim muzykiem, ale jeszcze większym stroicielem Beniaminie - pochwalił mnie nasz pan dyrygent. - Najlepszym jakiego miałem.

- To dlatego nigdy nie udało się nam pana namówić, żeby na stałe włączyć Beniamina do zespołu - wspominali moi przyjaciele dawne czasy.

- O dobrych, a nawet wybitnych muzyków jest łatwiej niż o dobrego stroiciela, panowie - odparł nasz Mistrz. - Maestro! - zwrócił się do mnie. - Ale i dla pana nastał wielki dzień. Brak mi właściwych słów by wyrazić swój zachwyt dla twojej dyrygentury, Beniaminie. Uczeń, jeśli mogę podeprzeć się banałem, naprawdę przerósł mistrza.

Serdecznie podziękowałem wszystkim i każdemu z osobna, za ich trud w przygotowaniu koncertu i za słowa, w których nie szczędzono mi pochwał. Powoli jednak opuściły mnie siły. Byłem wzruszony i bardzo zmęczony. Podziękowałem wszystkim ogólnie jeszcze raz i poszedłem do garderoby. Usiadłem w fotelu i chyba niespodziewanie usnąłem.

Zbudziłem się dopiero w południe następnego dnia. Uniosłem się z fotela i obszedłem mieszkanie. Nic nie wskazywało na doniosłe wydarzenia, które tu nocą miały miejsce. Ja jednak byłem pewny, w stu pięciu procentach, że dyrygowałem orkiestrą lalek. Te spokojnie leżały już na miejscach w swoich pudełkach, w starej szafie, w komodach i w tapczanie. Instrumenty też wróciły na swoje pozycje. Bas spał jak kamień, co u niego o tej porze jest niebywałe. Z rzeczy fizycznych tylko zmięty frak, w który nadal byłem ubrany, mówił prawdę o minionej nocy.

Jeśli ktoś by sądził, że to wszystko mi się przyśniło, lub że byłem pijany, albo zarzuci mi łgarstwo, to stanowczo się temu będę sprzeciwiał. O prawdziwości opisywanych wydarzeń świadczą następujące fakty :

1.Czy miałem na sobie frak Dominika? Tak! Z całą pewnością byłem we fraku, gdy się obudziłem.

2.Bas obecnie zachowuje się podejrzanie. Patrzy na mnie znacząco i jakby cynicznie się uśmiecha. Jeszcze tego pożałuje, łobuz!

3.Karafka z mleczną naleweczką była prawie nietknięta (ubyło z 50, no może ze 105 gramów, nie więcej).

4.Od owej nocy nie śnił mi się już żaden koszmarny sen. W ogóle NIC mi się od tamtej pory nie śni!

Ostatni argument stanowi chyba niepodważalny dowód prawdziwości tej historii.


---------------------
Powrócę teraz do spraw bardzo dawnych i bezpowrotnie już minionych, co przyznaję ze smutkiem. Opowiadałem kiedyś niezwykłe dzieje moich dziadków. Chciałbym tę historię dalej ciągnąć i dzięki temu przenieść się w inny niż obecny smutny czas, choć również pełen przykrych, a nawet bardzo bolesnych zdarzeń.
_Wspominałem już o tym, że moja mamusia ledwo co ujrzawszy świat, stała się półsierotą. Po śmierci dziadka babcia (jak teraz sądzę Anastazja z Romanowów) odstąpiła odziedziczony majątek, któremuś z krewnych i wraz córeczką wyjechały do Londynu. To wiem z całą pewnością, gdyż potwierdzają ów fakt dokumenty znalezione przeze mnie w starych kufrach.
_Najbardziej zastanawiające są kwity dotyczące niewielkich wypłat, jakie babcia otrzymywała od rządu Wielkiej Brytanii, a właściwie od Królewskiego Skarbnika, którego pieczęć (obok Kanclerza Korony) znajduje się na tych papierach. Może to świadczyć o tym, że zwróciła się do swych monarszych krewnych o wsparcie, a ci jej jakoś uwierzyli, że jest uratowaną córką cara Mikołaja i carycy Aleksandry, którzy z pozostałymi dziećmi zginęli w Jekaterynburgu, okrutnie zgładzeni na rozkaz Kiereńskiego.
_Inne dokumenty świadczą o tym, że babcia utrzymywała się z udzielania lekcji rosyjskiego, gry na fortepianie i pisania do prasy artykułów krytycznych dotyczących teatru, opery, baletu lub innych wydarzeń artystycznych.
_Po kilku latach przeniosły się z moją mamą do Paryża, gdzie babusia w podobnyż sposób jak na Wyspach próbowała wiązać koniec z końcem. Moja mamusia w tym czasie kształciła się w szkołach odpowiednich dla panienek z dobrych domów. Mam jeszcze szkolne świadectwa, które świadczą o jej wielkich zdolnościach. Jednak matury nie uzyskała. Niestety z mojego powodu, gdyż moje przedwczesne pojawienie się na świecie stało się jej rzeczywistym egzaminem dojrzałości.
_Jak do tego wszystkiego doszło, nie wiem. Mamusia i babcia nigdy mi tego nie wyjawiły. Nic nie wiem na temat własnego ojca. Słyszałem tyle tylko, że mateczka będąc ze mną w ciąży nie skarżyła się na swoją dolę i spokojnie znosiła osamotnienie. Może była zbyt młoda, by zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji.
_Gdy więc tylko zorientowały się, co zaszło, wyjechały ponownie na Wyspy Brytyjskie, tym razem do Szkocji. W sensie medycznym opiekował się tam mamą pewien lekarz, który moim zdaniem nie był zupełnie normalny. Po pierwsze wiecznie pił, ale w przypadku lekarzy jest to raczej normalne. Po drugie nigdy niczego nie aplikował swoim pacjentkom. Mam na myśli lekarstwa, lub inne zabiegi. Kiedy moja mamusia przychodziła do niego na badania, to żądał tylko by się do naga rozebrała, a następnie wyjmował z szafy kobzę i godzinami grał jej różne, szkockie kawałki. Po tych oryginalnych koncertach nakazywał znów by się ubrała i zapewniał ją solennie, że poród uda się bardzo dobrze(?). Co kraj to obyczaj, jak to w Polszcze mówią.
_Gdy do tego w końcu doszło i nastał z dawna spodziewany poród, to niestety wcale dobrze nie było. Zgodnie z panującym wówczas zwyczajem mamusia nie rodziła w szpitalu, lecz w tam gdzie mieszkała. Jedyną fachową opiekę stanowiła stara, ślepa i na dodatek jeszcze głucha akuszerka. W tych prymitywnych warunkach mogło to się skończyć fatalnie.
_Mój poród trwał cztery doby, Jakoś nie spieszyłem się na ten świat. Przez kilkadziesiąt godzin sprawiałem, że najukochańsza mateczka cierpiała nie mogąc mnie powić. Jej łez i bólu nie jestem w stanie opisać.
_Czego z nią przy okazji nie wyprawiano. Podtrzymywana pod pachy, chodziła naga po mieszkaniu na szeroko rozkraczonych nogach, które na zmianę przesuwali po podłodze jacyś przygodni ludzie, świadkowie tego ciężkiego porodu. Byli to być może najbliżsi sąsiedzi, lub też ich znajomi, ale również i jacyś przypadkowi przechodnie, którzy współczując położnicy, godzinami włóczyli w ten sposób mą mamę po pokoju, a sami przy tym ze zmęczenia padali. I wszystko to na nic. W końcu stali się niecierpliwi. Zawiesili ją za ręce pod sufitem i boleśnie obciskali jej wzdęty brzuch, opasując go powrozami i pasami. Gdy i to nie pomogło, to poduchami i zagłówkami bili ją po nim, znaczy się po brzuchu, a przy okazji i mnie się dostało.
_W końcu zawezwano wyżej wspomnianego lekarza-kobziarza, który po głębokim (a może właśnie płytkim) namyśle zdecydował się na poród kleszczowy. Zgodnie z własnym zwyczajem przyszedł bowiem pijaniutki do tego zabiegu. Chwiejąc się jak bambus i ledwo stojąc na drżących nogach, zagotował w dużym kotle swe katowskie narzędzia, służące do rozrywania opornych niemowląt. Gdy właśnie zbliżał je do zbolałego łona rodzącej, zdecydowałem się jednak sam w końcu urodzić, bez wystawianie na próbę jego fachowych umiejętności.
_Po kilkunastu minutach jeszcze większych niż dotychczas cierpień, niemego krzyku omdlałych ust, bo glos nie wydobywał się już z krtani cierpiętnicy, a zbolałe ciało obficie rosiło ziemię krwawym potem, w akcie najwyższego poświęcenia, spomiędzy rozwartych, jak skrzydła umierającego łabędzia ud, spadł z chlupnięciem, trzaskając o podłogę śliczny, różowy futerał na skrzypce, ze złotymi okuciami.
_Prawdopodobnie ten nieoczekiwany finał i rezultat porodu zdumiał osoby, które były jego świadkami. Po ciągnących się jak przedwczorajszy kisiel minutach zrozumiałej konsternacji i rozpaczliwych próśb mojej mateczki, by podać jej dziecko, w końcu doktor ostrożnie otworzył pudło i w chwilę po tym co w nim ujrzał, zamknął je gwałtownie i szybko zatrzasnął klamerki. Następnie z obrzydzeniem odrzucił mnie tak opakowanego w najdalszy kąt pokoju. Wszyscy obecni, którzy z ciekawością nachylili się nad otwartym futerałem, jednomyślnie ten jego postępek usprawiedliwili.
_Prawie się nie zdarza, by dziecko, a szczególnie noworodek, mogło wzbudzić taki spontaniczny odruch wstrętu. W moim przypadku granice norm estetycznych i ludzkich w ogólności, zostały wielokrotnie przekroczone. Byłem okazem doskonałej, absolutnej brzydoty, wywołującej nienaturalną, a nawet skondensowaną odrazę.
_Moje słabiutkie kwilenie nie przypominało głośnego ryku nowonarodzonych homo sapiens, stworzonych na podobieństwo Boga Najwyższego, więc ni mniej ni więcej, groziło mi wówczas uduszenie się z braku powietrza. Ale solidarnie uznano to za znacznie mniejsze zło, niż darowanie mi życia.
_Jakże wielki musiał być grzech poczęcia takiego monstrum! Chyba dużo większy od samego grzechu pierworodnego. Żaden kapłan, niezależnie od obrządku, nie chciał mnie później ochrzcić i musiała to w końcu osobiście zrobić babcia Anastazja, która będąc przecież córka zamordowanego cara Rosji i zwierzchnika Cerkwi, miała do tego jak najbardziej stosowne uprawnienia.
_Wspominam o tym jedynie na marginesie. Broń Boże nie winię nikogo, ani moich rodziców, ani tamtych prostaczków. Na swój sposób chyba nam współczuli.
_Ponoć nawet, od środka delikatnie dobijałem się oślinionym smyczkiem, który mamlałem z głodu, by mnie z tego szczególnego jaja wyjąć, ale nikt się jakoś specjalnie z tym nie kwapił i dopiero moja najukochańsza mateńka, z najwyższym trudem zwlokła się z łoża boleści, na które ją po porodzie złożono i sama drżącymi rękami odciągnąwszy złote klamerki otworzyła wieko i wyjęła z futerału nowo-wyrodka.
_Dla niej byłem najpiękniejszym cudem na świecie. Pocałowała mnie bez wstrętu i z czułością przytuliła do piersi, którą natychmiast łapczywie zacząłem ssać. Potem, gdy już zaspokoiłem głód i otrząsnąłem się z lęku, zaś ślepa i głucha, dlatego zdolna do tego, akuszerka umyła mnie w balii, co zresztą w najmniejszym stopniu nie poprawiło mej urody. Jednak kochana mamusia jakby nie dostrzegała jakichkolwiek niedostatków i mankamentów własnego syna.
_Z całą pewnością, właśnie od tego dnia, była Ona dla mnie Jedyna, a ja byłem też Jedyny dla Niej. Od zawsze i na zawsze. Nikt i nic mi Jej nie zastąpi do końca świata.
_No cóż, nie zawsze z kaczątek wyrastają łabędzie. Z powodu mojej, delikatnie mówiąc nie-urody, w latach późniejszych zacząłem trenować szermierkę, gdyż uprawia się ją, jak powszechnie wiadomo, walcząc w maskach na głowie. Mogłem się w tym sporcie wykazać i nie omieszkałem tego zrobić, gdyż byłem nawet we francuskiej kadrze olimpijskiej. Jednak nigdy nie starałem się wygrywać turniejów, by nie stawać na podium. Wspierałem tylko kolegów i drużynę, pokonując najtrudniejszych rywali z innych ekip.
_Z biegiem czasu zżyłem się sam ze sobą, a i Bas przywykł do tego, że to właśnie ja jestem jego panem.
_Przy chrzcie nadano mi imię Benjamin, nie dlatego, że urodziłem się jako ostatni syn nieznanego ojca, ale chcąc chyba podkreślić fakt, iż jestem ben-kartem. A ponadto, ponieważ urodziłem się jako tenże bękart w Szkocji, w domu pewnego dziwaka, Jakuba Foula zwanego Bed-bugiem, który mnie z jakiegoś względu adoptował i zmarł w niespełna rok po tym akcie człowieczeństwa, acz w niewyjaśnionych do końca okolicznościach, to mam prawo do noszenia spódnicy w kratę. Na kobzie też zresztą nieźle gram. Jednak nazwiska Foul (ani jego przezwiska) nie noszę, z oczywistych względów.

-----------------------------------
Szkoda, że mój świat za każdym razem jest taki sam.
Albo tak mi się zdaje.
/2000/
-------------------------------

Mam nadzieję, że lubicie muszelki. Mnie się one zawsze bardzo podobały i tak jest do dziś. Dodam jeszcze, że mam małą kolekcję tych kruchych cudeniek i czasami lubię je brać do rąk, dotykać i gładzić. Szczególnie jedną z nich, taką właśnie szkarłatną z czarnymi plamkami. Lubię wsłuchiwać się w jej cichy szept. Zawsze coś miłego usłyszę.
Przyznać trzeba, że te dwie barwy bardzo dobrze do siebie pasują. Kolor czerwony od zawsze znajdował uznanie w oczach dam, a juz dla brunetek jest idealnym, najbardziej twarzowym dodatkiem. Symbolizuje ich ognisty temperament, odsłaniając żar uczuć i płomienie namiętności. Szkoda, ze współcześni dyktatorzy mody wyłączyli czerwień z palety modnych barw i wmówili kobietom, że jedynie czerń sie liczy. Zaczynam powątpiewać, czy ich dzieła maja cokolwiek wspólnego ze sztuką. Tak przynajmniej świadczy to, co obserwuje wokół siebie. Kobiety w czerni. Pesymistyczny, dekadencki rys czasów. Dlatego nawet niezbyt ładna osoba, ale inaczej ubrana, budzi zrozumiale zainteresowanie.
Ostatnio zyskałem więcej czasu, bo znów straciłem pracę. Dzięki temu mogę pisać (to taki pomyślny pretekst). Dziś zresztą bardzo łatwo znaleźć się w takiej sytuacji.
Od kiedy rozsypała się nasza orkiestra, a filharmonię zamieniono na siłownię i salony odnowy biologicznej z sauną i solarium, zatrudniałem się z osiem razy w różnych miejscach. Ostatnia praca bardzo mi pasowała. Małe prywatne przedsiębiorstwo, łagodny i cichy szef, i zarazem właściciel. Dość swobodny, bo nienormowany czas pracy, przyjemni i oddani firmie współpracownicy. Nie tak łatwo znaleźć zadowolenie w pracy, a o wymarzonym zatrudnieniu szkoda nawet marzyć. Jeśli dodać, że moje niewielkie zarobki stale rosły (nie bez przyczyny), to naprawdę trudno o lepszą robotę.
W pewnym stopniu sam przyczyniłem się do tego, że znów odzyskałem wolność. Zaraz w skrócie to zrelacjonuję. Mój szef (przemiły facet) miał pewien defekt. Nie potrafił dokładnie zapamiętać jakichkolwiek nazw, imion i nazwisk. Nawet zapamiętanie personaliów własnych pracowników stanowiło dla niego problem nie do przezwyciężenia. Do mnie na przykład zwracał się "panie Sebastianie", a nazwisko przekręcał w taki sposób, że zupełnie nie było podobne do prawdziwego. Zdarzyło się kiedyś, że spotkał mnie na korytarzu i rzekł z serdecznym uśmiechem:
- Wczoraj widziałem pana, Sebastianie na spacerku z pieskim. Wspaniałe zwierzę jest z tego Barytona, Jaka to rasa? - zapytał.
- Tapir andaluzyjski - odparłem natychmiast (dobrze, że Bas tego nie słyszał).
- Achaa! To chyba jest rzadka odmiana? - spojrzał podejrzliwie.
- Wyjątkowo! - zapewniłem go z powagą.
Kolegów trochę oburzał ten jego brak pamięci. Ja natomiast machnąłem na to ręką. Żeby mu ułatwić zycie i zrobić przyjemność, zacząłem wszędzie przedstawiać się tak jak mnie nazywał. Po pewnym czasie już sam nie wiedziałem, czy mam na imię Beniamin, czy też Sebastian. Mało tego, w końcu też zacząłem podpisywać różne, ważne pisma firmowe nadanym mi przez szefa nowym imieniem i nazwiskiem. Ponieważ byłem brakarzem, to znaczy zajmowałem się tam kontrolą jakości, to wszelkie protokóły podpisywałem jako Sebastian T. Listy płac, kalkulacje rozliczeniowe, deklaracje do urzędów, wszelkie do nich załączniki, zestawienia, zaproszenia, umowy, monity i inne dokumenty też.
Oprócz tego, że kontrolowałem produkcję, to szef szybko poznał się na moich innych talentach i wykorzystywał je również w marketingu i promocji naszych produktów. Wcześniejsze doświadczenia z filharmonii (dogłębne rozumienie kompozycji i wyczucie harmonii) przydawały się w tej pracy znakomicie. Wcześniej, zanim mnie zatrudnił, to pies z kulawą nogą nie słyszał o naszej firmie. To w zasadzie ja, nie chwaląc się sprawiłem, że nasze wyroby w końcu pojawiły się na rozmaitych targach, wystawach i prezentacjach. Można powiedzieć, że uszlachetniłem nasz towar i wypromowałem nieznaną wcześniej, prowincjonalną firmę, wyprowadzając ją na nieco szersze wody. Nawet za granicami Polski zaczęła zdobywać rozgłos.
Niestety, jak powszechnie wiadomo, w takich prywatnych firmach czasami pojawiają się kontrole. Jedna z nich ujawniła, że zatrudnia się u nas jakiegoś tajemniczego Sebastiana T., który ma odpowiedzialną funkcję, ale nie bardzo wiadomo, gdzie go można znaleźć. Trudno było rewidentom wyjaśnić tę zagadkową sprawę. Nie chcieli uwierzyć, że to ja podawałem się za nieistniejącego pracownika tylko dlatego, żeby szefowi zrobić przyjemność. To byłby jeszcze drobiazg, ale po tej pierwszej, pojawiły się następne kontrole, które sięgnęły głębiej i wykazały, że w ogóle działamy nielegalnie, a nawet okradamy innych z ich znaków firmowych i praw towarowych. Znaleziono też lewe faktury, a nawet tajny notatnik szefa, w którym zapisywał rzeczywiste operacje finansowe i handlowe.
Lawina zarzutów ruszyła. O tym wszystkim nie miałem pojęcia, chociaż wiele osób twierdziło na prezentacjach i wystawach, że nasze produkty są dużo lepsze od autentyków i coraz chętniej kupowano właśnie te niby podróbki, kopie, czy falsyfikaty. Nie bardzo wiedziałem o co im chodzi. Podejrzewałem, że zazdroszczą nam naszej jakości i rosnącej renomy. Zaś memu szefowi ufałem bezgranicznie. Zresztą dostawaliśmy nagrodę, za nagrodą. Dyplomy, medale i odznaczenia sypały się jak grad z nieba. Stale zwiększaliśmy produkcję i zdobywaliśmy coraz szerszy rynek. Interes zaczął kwitnąć, a tu nagle...trach! bum bum! Firmę zamknięto, pracowników na bruk, a właściciela wsadzono do więzienia. Szkoda, bo praca była przyjemna, twórcza i nieuciążliwa. Z radością wychodziłem do roboty i jeszcze weselej wracało mi się do domu.
Ach! Jeszcze nie powiedziałem, czym to właściwie zajmowaliśmy się. Produkowaliśmy naleweczki, koktajle oraz wykwintne trunki z win i wódek. Prawdziwe dzieła sztuki.
Szkoda, że tak się to skończyło, ale nic nie jest wieczne.
Znów muszę szukać nowej roboty. Mam kilka ofert. Mógłbym grać w jednej z restauracji w charakterze cygańskiego skrzypka. Miła praca, ale słabo płatna, bo mają kiepskie jedzenie, a przez to małą klientelę. Jako muzyk mógłbym liczyć wyłącznie na napiwki.
W poprzedniej pracy wykorzystywałem moją wiedzę na temat harmonii i proporcji. Przy komponowaniu i mieszaniu trunków kierowałem się nie tyle własnym językiem, co stosunkiem doskonałych interwałów (oktawa, kwinta, kwarta, tercja itd.). Dzięki temu nie wpadłem w alkoholizm, a jakość wyrobów była wyśmienita. Prawdziwi artyści malarze stosują podobne zasady przy dobieraniu barw, tonów, faktur, nasycenia światłocieni, zintensyfikowania walorów. Nie mówiąc już o klasycznych modułach ludzkiego ciała, albo twarzy. Doświadczeni artyści intuicyjnie dobierają właściwe proporcje. Czują je i czasami celowo zaburzają harmonię, by zwielokrotnić oddziaływanie całego dzieła. Tak jest i w muzyce.
Póki co trwa konkurs pianistyczny, który stanowi dla mnie święto sztuki. Jak się skończy, to będę się zastanawiał co mam dalej począć. Czy jeszcze będę zajmować sie muzyką, nie wiem. Od lat doświadczam jej wymagającej przyjaźni i zrozumiałem tylko tyle, że trudno z niej żyć, ale dla niej żyć... jest cudownie, eh!

---------------------------
Kłamstwo jest łatwe, wygodne, atrakcyjne.
Łatwe, wygodne, atrakcyjne nie wyzwala.
Tym bardziej nie wyzwala wiara w kłamstwo.
--------------------------------------------

O czym to ostatnio mówiłem? Aha, o muszelkach. Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by nie lubił muszelek. Ja je bardzo, ale to bardzo lubię. Dlaczego jeszcze tak szczególnie adoruję te cudowne dzieła natury? Bierze się to z paru przyczyn. Na pewno uwielbiam je za ich niespotykaną urodę, wielość kształtów i kolorów. Za to też, że są przy tym swoim bogactwie takie nieskomplikowane. Jednak lubię je najbardziej z jeszcze innego względu. Chodzi o ich doskonałą funkcjonalność. Są przede wszystkim twarde. Niektóre muszle swymi kolcami i barwami odstraszają ewentualnych agresorów i w ten sposób skutecznie chronią cenną zawartość. Otóż ja sam przypominam trochę raka pustelnika. Jak zapewne wiecie, chowa on najwrażliwsze części swojego ciała w trwałej i mocnej skorupce opuszczonej przez ślimaka. Raczek co jakiś czas musi zdobyć nowe schronienie, a wówczas, w chwili przeprowadzki staje się zupełnie bezbronny i jest narażony na atak potwornych i żarłocznych drapieżników. To musi dla niego być olbrzymi stres. Gdy jednak znów wsunie swój delikatny odwłok do przyjaznego, gładziutkiego wnętrza muszli, to w jego postawie zachodzi natychmiast gruntowna przemiana. Od razu czuje się silny i odważnie wystawia ze skorupki swój śmieszny pyszczek, a w razie konieczności rozwiera groźne, bojowe szczypce i wtedy jest gotów do śmiałej obrony. Rak wraz muszelką stanowią wówczas nieoddzielną jedność, czy nawet doskonale spasowaną całość.
Nie chcę i nie ośmielam się z tej historii wyciągać daleko idących wniosków, albo analogii, bądź też robić jakichkolwiek aluzji. Tylko pragnę zilustrować swoją sytuację, że tak powiem.
Prawdę mówiąc, ostatnio nic ciekawego w moim życiu się nie wydarzyło. Jeśli nie liczyć dziwnej propozycji pracy, którą mi kilka dni temu złożono oraz nagłego rozchorowania się Basa, to nie wiedziałbym co począć z nadprogramowym wolnym czasem. Lubię go mieć w nadmiarze, ale bez przesady. Nuda jest bowiem cierpieniem. Trudna to próba dla człowieka przyzwyczajonego do jakiejkolwiek choćby aktywności.
Piesek zatruł się paskudnie i lewie co wrócił do sił, ale z tego powodu musiałem zostać w domu i nie pojechałem na konkurs pianistyczny, który od dawna pragnąłem bezpośrednio na żywo wysłuchać, siedząc na widowni w skupieniu. Tak zwana muzyka mechaniczna, czyli odtwarzana i zdalnie nadawana jest tylko bladym cieniem przeżycia uczestniczącego i zangażowanego całym sobą, kiedy to artysta, jego muzyka i całe otoczenie stają się jednością. Ale cóż, siła wyższa, musiałem niestety zadowolić się porwanymi na kawałki transmisjami telewizyjnymi i nieco mniej poćwiartowanymi radiowymi. Nie przepadam też za recenzowaniem występów przez sprawozdawców, a szczególnie przez tych, którzy nieustannie dzielą się swoimi wrażeniami i sugestiami co do jakości występów. Nawet jeśli mają słuszność, to w moim odczuciu kaleczy to sztukę.

W międzyczasie zadzwoniono do mnie z pewnej agencji artystycznej i zaoferowano mi angaż, po spełnieniu wielu dość kłopotliwych warunków. Okazuje się, że jakieś bardzo tajemnicze osoby zakładają nową orkiestrę symfoniczną i potrzebują w jej składzie skrzypka i to właśnie mnie sobie upatrzyli. A jeszcze na domiar wszystkiego chcą, bym w celu przesłuchań udał się do Lizbony. Dziwne to, bo jest wielu lepszych ode mnie muzyków, którzy bardziej niż ja zasługują na taką propozycję. Z panem Zygmuntem F., który jest pełnomocnikiem dyrekcji tejże orkiestry w Polsce, podzieliłem się taką właśnie refleksją. Nie widziałem tego przez telefon, ale wydaje mi się, że wzruszył na to ramionami, pozostawiając moje słowa bez komentarza.
- Znałem pańskiego ojca, Beniaminie. To najlepszy z powodów, dlaczego angażujemy ciebie - odparł znudzonym głosem.
- Ciekawe? - odrzekłem. - Bo ja nie znałem go wcale. Zdaje się, że opuścił mamusię zanim się urodziłem.
- Jednak wszystko o was wiedział i niejako z dystansu obserwował twoje postępy i rozwój artystyczny.
- Szkoda, że z dystansu. Wolałbym, żeby bezpośrenio i z bliska te moje postępy śledził - powiedziałem z sarkazmem.
- Zapewniam cię, że on też by wolał, ale po prostu nie mógł. Może ci to kiedyś wyjaśnię - uciął widząc, że jestem tymi informacjami bardzo poruszony. - Czy masz własny instrument? - zapytał zmieniając temat.
- Pewnie.
- To weź go ze sobą do Lizbony. Muzycy wolą grać na własnym sprzęcie w czasie przesłuchań, ale jeśli ci to sprawi kłopot, to znajdziemy ci odpowiednie skrzypce. I to takie, na jakich jeszcze nie grałeś – dosłyszałem w tym lekki uśmiech.
- Mam stradivariusa – może niepotrzebnie wypaliłem, ale chyba podświadomie chciałem się pochwalić. - Czy macie coś jeszcze doskonalszego od tego instrumentu?
- Hyyym!? - zdawał się zaskoczony. - Oczywiście, że trudno konkurować ze stradivariusem. Jest pan pewien, że jest oryginalnym instrumentem?
- Tak! - odparłem lekko urażonym. - Najzupełniej, a nawet tak bardzo, jak tylko można być tego pewnym. Jestem znawcą instrumentów i... nalewek. Mogę to mówić bez żenady. Niewielu mi dorównuje w tej, że tak powiem, materii.
- Jeśli zechce je pan wziąć ze sobą, mówię o skrzypcach, nie o nalewkach, to dopełnimy wszelkich formalności, by je przewieźć do Lizbony. Taki instrument musi być ubezpieczony i mieć zgodę na wywóz z Polski. Załatwimy to w twoim imieniu i pokryjemy wszystkie koszty - zapewnił. - O nalewkach też chętnie, w stosownym czasie porozmawiam. Hym! - usłyszałem jakby uśmiechnął się zagadkowo.
Zgodziłem się więc na te warunki, ale po powrocie do domu trochę żałowałem, że przyznałem się do posiadania cennego instrumentu. Byłem nawet na siebie zły. Zazwyczaj jestem ostrożniejszy.
- Co mnie podkusiło? Psia krew! - cicho kląłem pod nosem, by Bas tych bluzgów nie usłyszał. Zawsze go to gorszy, a szczegołnie wtedy, gdy obelga nawiązuje do psów.
Zresztą obserwował mnie uważnie spod zmrużonych powiek. Wyczuł niechybnie, a jest w tym dobry, że jestem nieswój, czy nawet powiedziałbym, zaniepokojony.

Od dawna opuściłem strefy huraganów i tajfunów. Wpłynąłem na spokojniejsze morza i obrałem kurs w stronę przytulnego i cichego atolu. A tu nagle i niespodziewanie proponuje mi sie rywalizację w regatach oceanicznych. To jest jakaś podejrzana sprawa. Są przecież młodsi i lepsi ode mnie, z tego powodu gotowi sprawdzić się w ogniu walki. Ja od dawna mam już za sobą potrzebę konkurowania, nieustannej walki, wygrywania. Doceniam święty spokój i tylko jego chcę jeszcze zażyć zanim oatatecznie osiądę na mieliźnie. Może jednak wycofam sie z tej pochopnej decyzji. Chyba w najbliższy poniedziałek zadzwonię w tej sprawie do agencji.
Nie umiem też pojąć skąd Zygmunt F., który tylko o kilka lat mógł być starszy ode mnie, znał mojego... niech wszelka pamięć o nim przepadnie!.. spłodziciela. Ja na temat tego osobnika nie wiedziałem prawie nic. Szczególnie potem jak nas porzucił. Nawet nazwisko nosiłem po mamusi, bo nigdy nie wyszła zamąż, a ojczulek... Szkoda mówić... łobuz i drań!... uciekł i zostawił ją samą w najtrudniejszej chwili życia.
Przepraszam, że tak się unoszę, ale nadal tkwi to we mnie, jak zaropiała drzazga, ciągle raniąca boleśnie duszę. Moja mamusia była wspaniałą istotą. Zawdzięczam jej wszystko, co mnie w życiu spotkało i również to, kim obecnie jestem. Wygląda na to, że przyjdzie mi trochę powspominać. Opowiem więc o niej, o mamusi, bo jak nikt inny zasługuje na wspomnienie.
Moja matka przyszła na świat jako ostatnie z siedmioroga dzieci Antoniego C. i jego żony Anieli, z domu... Ach... nie ważne. Pozostańmy przy wersji anonimowej. Urodziła się w skromnym majątku Lackie na Podolu, należącym od wieków do tej familii, to znaczy do C. Dziadek Antoni był zaś ostatnim męskim potomkiem owego bardzo szacownego rodu, który jednak z biegiem lat stracił swoje wcześniejsze znaczenie. Jak zresztą wiele podobnych, a często i spokrewnionych z nami rodów, równie zasiedziałych w tamtych stronach. Pochodzenie znacznie młodszej od niego babci Anieli (takie imię nosiła) było osnute gęstą i nieprzepuszczalną zasłoną tajemnicy. Niektóre ciotki i wujowie coś czasami, niechętnie i ukradkowo przebąkiwali na jej temat, ale poza domysłami, nigdy nic pewnego o niej samej, jej rodzicach, lub bliższych i dalszych krewnych nie opowiadano. Dziadek wiedział najwięcej, lecz zabrał tajemnicę do grobu. Chyba taka była między nim i babcią umowa, albo i coś więcej niż umowa. We wszystkim co ich dotyczyło byli absolutnie zgodni. Najczęściej porozumiewali się milcząco, wystarczyła im mowa oczu, albo z rzadka kilka słów po rosyjsku. I to cicho, lub nawet szeptem. Babcia biegle mówiła po francusku, niemiecku i angielsku. Polski znała bardzo słabo. W ich codziennym życiu wystarczyło, że jedno drugiemu w oczy spojrzało i już wiedzieli wszystko. Tyle co trzeba.
Ich młodzieńcze drogi były niezwykle dramatyczne. Więc właściwie zanim opowiem o mamie, to powinienem opowiedzieć trochę o nich, o tym co słyszałem i czego się sam po wielu latach domysliłem.

Przepraszam na moment, ale muszę wygrzebać z szafy album ze zdjęciami. Łatwiej pójdzie mi opowieść, gdy będę spoglądał w ich posągowo nieruchome twarze uwiecznione na starych, pożółkłych fotografiach.

Uff!.. Już dawno tam nie zaglądałem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele przez ten czas kurzu zgromadziło się w szafie. Warstwą grubą przynajmniej na milimetr zalega nie tylko na albumach z fotografiami, ale i na innych pamiątkach. Są tu bowiem różne starocie, wypełniające wiekowe szafy i komody pamiętające zapewne jeszcze starsze dzieje. Zanim więc zacznę snuć historię, to wcześniej powinienem posprzątać i jakoś uporządkować te przedmioty, gdyż obawiam się, że inaczej moja opowieść może nie być dostatecznie klarowna.

-------------------------------

prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo prawda kłamstwo...
co jest prawdą a co kłamstwem?
a czym jest prawda bez kłamstwa?
zrozum kłamstwo a zrozumiesz prawdę
---------------------------------

Od dawna zamierzam zebrać i uporządkować wspomnienia, ale zachodziły okoliczności powodujące, że ciągłe z tym zwlekałem. Obiecywałem też, że o ile będzie to możliwe, skrzętnie wszystko spiszę. Wtedy nawet nie przypuszczałem, że różne wydarzenia, w które los mnie wplątał, mogą opóźnić spełnienie tego zamiaru. Jednakowoż z kilku ważnych przyczyn nie będę o nich (tych przeszkodach) na razie pisał. Powiem jedynie to, że nic się ostatecznie nie rozstrzygnęło i albo dzieje się wszystko bardzo dynamicznie, albo znów zupełnie wszystko zamiera, by za jakiś czas nagle i gwałtownie wybuchnąć nieopanowanym zrywem.

Ponieważ teraz chwilowo mniej spraw mnie absorbuje mogę nadrobić zaległości. Udało mi się coś, co od dawna planowałem. Otóż spisałem wszystkie utwory Dominika odegrane pamiętnej nocy przez orkiestrę lalek, którymi dyrygowałem. Nazajutrz szukałem tych nut, ale niestety przepadły gdzieś bezpowrotnie. Zapamiętałem jednak cały koncert, jakby był nagrany, lub zapisany nutami, co wychodzi na jedno. W oczach, gdy je zmrużyłem, miałem jeszcze wszystkie pięciolinie, na których Dominik zapisał te utwory. Postanowiłem wykonać ich kopie. To była ogromna praca, ale ostatecznie udało mi się odtworzyć wszystkie partytury z tego niezwykłego koncertu. Mam uczucie, że ocaliłem coś naprawdę wielkiego. Może uda się je kiedyś opublikować, albo namówię jakąś orkiestrę, by to włączyła do swojego repertuaru.

W międzyczasie musiałem podjąć jakąś pracę, bo oszczędności się wyczerpywały, co groziło mi popadnięciem w długi. Los sprawił, że trafiła się nieoczekiwana okazja, która jednak opóźniła mój wyjazd do Portugalii na przesłuchania. Jak pisałem, nie bardzo mi ta eskapada pasowała, ale bardzo łatwo zgodzono się na pewne przesunięcie terminów. Trochę mnie zdziwiła łatwość, z jaką przystali na zwłokę. Uznałem więc, że nie jestem tak niezbędny w tym ich przedsięwzięciu, jak poprzednio mi to przedstawiano. Dopiero w Lizbonie pewni ludzie uświadomili mi, że się mylę, ale w tym właśnie tkwią główne źródła mojego niepisania i więcej nawet, bo zachodzi konieczność zachowania przeze mnie dyskrecji o pobycie tam i innych, że tak powiem, niepokojących wydarzeniach.

Przy okazji wyjazdu odkryłem, że Bas jest okropnym histerykiem. Podejrzewam go teraz, że symulował chorobę, gdy wybierałem się na konkurs pianistyczny.

Jak wspomniałem wyżej, znów pracuję. Otóż mój sąsiad, który ma własną praktykę, prowadzi psychoterapię i jest również naukowcem, nieoczekiwanie zaoferował mi zajęcie u siebie. Słysząc, że straciłem poprzednią pracę, więc z własnej inicjatywy zapukał do mych drzwi z niespodziewaną propozycją. Chciał mnie zatrudnić w charakterze trenera jego licznych pacjentów. Jest psychologiem i seksuologiem. Opracował między innymi system rytmiki pomocny przy zsynchronizowaniu doznań u partnerów i jak jest przekonany, wywoływaniu nie tylko prawdziwej rozkoszy, ale również cementujących te zażyłości. Powiedzmy? Moje zadanie polega na dobieraniu stosownych utworów muzycznych, oddzielnie dla każdej osoby z pary pacjentów, biorąc pod uwagę ich muzykalność i inne jeszcze fachowe parametry. Największy problem leży w tym, że partnerzy, w tym samym czasie winni je słuchać, ale każdy coś innego, więc konieczne są dla nich oddzielne słuchawki, dwa odtwarzacze, miksery, wzmacniacze itp. elektroniczne zabawki oraz, co jest szczególnie istotne, synchroniczny duoelektroencefalograf (SDEEG), którego nie potrafię jeszcze dobrze obsługiwać, ale pobieram stosowne lekcje u pana doktora. Ponoć jestem pojętnym uczniem. Na razie przeraża mnie ta gmatwanina kabelków, drutów, wtyczek i temu podobnych urządzeń, które są potrzebne do terapii. Przypomina to trochę reanimację słuchaczy w trakcie baletu rockowego zmiksowanego z barokową operą. Ja natomiast muszę tego wszystkiego naraz słuchać. Czyli łącznie kilku utworów (bo nie dwa, co by było jeszcze znośne). A nad to westchnień pacjentów i bicia ich pulsu, obserwując równocześnie wykresy na monitorze komputera. To może się w końcu odbić na moim zdrowiu, a szczególnie na słuchu. Nie mówiąc o innych ewentualnych zaburzeniach. Jednak z czegoś musimy żyć. Bas jest wymagającym domownikiem.
Terapie są na razie przeprowadzane w gabinecie pana doktora, ale za jakiś czas winny się odbywać w domach pacjentów, już tylko wyłącznie pod moim czujnym nadzorem. Nie wiem czy jestem w stanie udźwignąć taką odpowiedzialność. Zobaczymy.
Nawiasem mówiąc powiedziałem mu, że namiętnie pisuję na pewnym forum internetowym. Mój przypadek sklasyfikował jako ostrą internetomanię. Poradził mi zmianę partnerki (łatwo wykonać, gdy jest co zmienić). Jest to zresztą zalecenie, jakie doradza większości swoich pacjentów. Na jego przykładzie, muszę to szczerze przyznać, metoda działa i widać, że jest wyjątkowo skuteczna. Znam go od dwóch lat, od kiedy zostaliśmy sąsiadami. W tym okresie zmienił z tuzin partnerek, co znakomicie mu służy, bo mimo zbliżonego do mnie wieku, jest nadal kwitnącym mężczyzną.
Dodał jeszcze, że moja przypadłość może przejść w fazę chronicznej, lub przewlekłej foromanii i grozi mi operacja. Chyba amputacja rąk, bo co innego? Zgodnie z zaleceniem ewangelicznym, by uciąć grzeszny członek, zanim będzie za późno. Mam nadzieję, że żartował, bo prócz wspaniałej kondycji fizycznej, humor ma również młodzieńczy.

Ale się rozgadałem. Wracając do mojej obietnicy z poprzedniego wpisu, to chyba dobrze się stało, że nastąpiła ta zwłoka. Dlaczego dobrze? Spróbuję to pokrótce wyjaśnić, ale już nie dzisiaj.

----------------------------

Korzystając. że wczorajszy dzień był pogodny ( nie padał deszcz ani śnieg) zdecydowałem się przed południem na mały spacer. Planowałem od dłuższego czasu pójść do biblioteki i oddać już dawno przeczytane książki, i w końcu dożyłem tej chwili. Nie mam daleko. Mój dom od biblioteki oddzielają trzy przecznice i skwerek. Dla Basa i dla mnie jest to jednak wystarczający dystans.
Wszedłem do biblioteki przez czytelnię, w której kilkoro młodych ludzi studiowało w skupieniu gazety, a dwa z pięciu stanowisk zajmowali też internauci. Położyłem na ladzie przyniesione książki i cicho ukłoniłem się pani bibliotekarce. Jak zwykle miło się uśmiechnęła. Znamy się od wielu lat.
Nagle usłyszałem niespotykany w tym miejscu hałas, jakby tuż za mną wjechał do budynku tabun koni. Jakie było moje zdumienie, gdy zamiast galopujących bachmatów do sali wpadł, tempem i krokiem udanie naśladując autentyczny karier, starszawy i chudawy jegomość, nie niskiego, ale wręcz niziutkiego wzrostu. Z wyrazem nadzwyczajnego ukontentowania na obliczu przyozdobionym staromodnymi, rogowymi okularami stanął przy ladzie, a właściwie się wrył i z wielkim animuszem zaczął perorować..
- Jak to miło widzieć młodych ludzi, którzy czytają książki! - wyhuczał na całe gardło tubalnym głosem, którym mnie też zaskoczył, zważając na jego nikłą posturę. - Tyle się mówi o upadku kultury w młodym pokoleniu, ale to wielka przesada – gardłował, co chyba było spowodawane tym, że niedosłyszał. - Nooo... widok tu obok, w tej waszej czytelni nie potwierdza tych kłamliwych opinii. Wiecie państwo - zwracał się i do mnie i do bibliotekarki - wczoraj na ulicy widziałem, sądząc po wyglądzie, chyba ludożercę he he he, który niósł pod pachą kilka książek. To zdumiewające, że taki długowłosy, zakolczykowany pitekantropus też czyta. Chyba, że niósł je na podpałkę do jaskiniowego ogniska he he he - zaśmiał się znów i wyciągnął z torby opasły tom. - Przeczytałem to jednym tchem. Od deski do deski. Doskonała rzecz! - rzucił książkę na ladę. - Można ją śmiało polecać. Wszystkim! - podkreślił gromko.
Spojrzałem na tytuł widniejący na okładce - ? - “Quo vadis”! - zawołała do mnie niemo.
- Jak to dokąd! Do domu! - również niemo wykrzyknąłem i szybko, w popłochu, zupełnie nie patrząc co robię, ująłem pierwszy z brzegu tom leżący na ładzie. Płynnym ruchem podałem go bibliotekarce.
- Tylko jedną dzisiaj pan bierze? - spytała zaskoczona.
Kiwnąłem szybko głową, gdyż hałaśliwy jegomość zaczął właśnie streszczać dopiero co zwróconą powieść. Gwałtownie porwałem swoją książkę i pędem wybiegłem na dwór. Zauważyłem, że z czytelni też jakby wszystkich nagle wymiotło. Bas bardzo był zdziwiony, że tak szybko wróciłem. Zazwyczaj długo i z namysłem gmeram między półkami zanim wybiorę lekturę. Żeby jednak nie czuł się pokrzywdzony, że spacer był zbyt krótki, wróciliśmy do domu okrężną drogą.
Ja tu gad-gadu, a miałem napisać o czymś zupełnie innym. Nie zapomniałem. Już się poprawiam. Najpierw jednak wezmę album ze zdjęciami. Przy okazji sprzątania w szafie znalazłem wiele dawno zapomnianych rzeczy. Na przykład starą szkatułkę z rodzinnymi klejnotami. Wśród pamiątkowych, nie mających wartości błyskotek odkryłem, że tak powiem, z zapomnienia kilka dość cennych sztuk. O, choćby ten dziwny wisiorek, który mamusia nazywała Okiem Amona. Jest prawie naturalnej, ludzkiej wielkości, oko ma się rozumieć i jet ono lewe. Wykonane zostało chyba bardzo dawno temu z jasnokremowego jadeitu, inkrustowanego malachitem (linia brwi i powieki) i turkusami (źrenica). Zwiesza się na sznurze naturalnych korali, które dodano znacznie później. Trochę nie pasuje taki zestaw. Kształt powieki, łuk brwi oraz użyte minerały sugerują, że jest on pochodzenia wschodniego, hinduskiego, tybetańskiego, albo mongolskiego. Jadeitowa biżuteria może być również wytworem rozwiniętych kultur prekolumbijskich. Dlatego nazwa Oko Amona, lub też Oko Horusa, jaką inni ten amulet określali, jest moim zdanie myląca. Z uwagi na szczególnie piękne kształty, oko z wisiorka mogłoby zdobić oblicze bogini szczęścia, muzyki i tańca Hator, która była również egipską patronką nauki i astronomii. Ale nie jest mu to chyba pisane. Wisiorek jest moim zdaniem talizmanem hinduskim lub buddyjskim, a więc jest dużo młodszy niż przypuszczaliśmy dotychczas.
Obok niego leżał w szkatule złoty medalion babci. Chyba jedyna jej rodowa pamiątka. Koperta jest owalna, ze śladami po wydłubanych kamykach, które ją niegdyś dekorowały. Pewnie babunia sama, w jakiś ciężkich momentach zamieniła te klejnociki na chleb i cebulę, lub coś równie koniecznego, ale samego medalionu nigdy się nie pozbyła. Wewnątrz jest mała fotografia - portrecik brodatego mężczyzny. Ponoć dziadek dawniej nosił długą czarną brodę. Jednak na zdjęciu ślubnym jest tylko z wielgachnymi sumiastymi wąsami.
Nie chcę jednak opisywać wszystkich zapomnianych pamiątek odkrytych przeze mnie przy tej okazji. Nie zatrzymam więc dłużej wzroku ani na kirgiskim sztylecie, ani na japońskim wachlarzu, o których też od dawna nie pamiętałem, ani na innych rozlicznych starociach uśpionych gdzieś w zakamarkach szaf i kredensów. Przecież nie będę nikogo zanudzał omawianiem wyglądu i opowiadaniem interesujących skądinąd dziejów różnych broszek, pierścionków, czy naszyjników i całej pozostawionej mi w spadku rodzinnej biżuterii i również militariów, chociaż są to drobiazgi dosyć ładne i z każdym z nich związana jest jakaś szczególna historia. Popatrzę jeszcze tylko na karabelę dziadunia. Broń starą i być może w bojach dawniejszych utrudzoną, którą odziedziczył po przodkach. Przypasywana była jednakowoż odświętnie do szlacheckiego kontusza i raczej do walki już od wielu lat nie służyła. Obok niej, wśród szpad, sztyletów i rapierów leży krótki, bojowy karwasz, noszący ślady wielu walk i pojedynków. Ponoć moja prababka, znaczy się matka dziadka, nieźle wymachiwała pałaszem i gdy szło do bitki to go wtedy zakładała.
Muszę się przyznać, że biała broń, podobnie jak instrumenty muzyczne, stanowi moją wielką pasję. Niegdyś, w młodości wiele godzin spędziłem na planszy szermierczej, ale dziś są to odległe już dzieje, choć czasami biorę do ręki którąś z ulubionych szpad i wtedy z zapałem walczę z domniemanym przeciwnikiem. Być może ta namiętność jest źródłem tej drugiej tęsknoty. Myślę o batucie dyrygenta.

Przystąpię jednak do rzeczy, to jest do dalszej opowieści.
Na czym to skończyłem? Aha! Miałem opowiedzieć dzieje moich dziadków.
Antoni był najstarszym z rodzeństwa. Nie muszę dodawać, że miał kilkoro braci i sióstr. Liczne potomstwo w owych czasach było normą. O nich jednak nie będę pisał, bo sam nie mam większego pojęcia kim byli. Może zmarli wcześnie, albo też wyemigrowali, kto to wie?
Babcia opowiadała mi jeszcze w dzieciństwie, że pomimo niedostatków i ubóstwa tylko najodważniejsi z młodych decydowali się opuścić ojcowiznę, jedni z błogosławieństwem szukając w świecie szansy na lepsze życie, inni zaś wymykali się z chałup i dworów nawet bez tego symbolicznego zabezpieczenia, rezygnując z zagarniających ich opiekuńczo rodzicielskich skrzydeł. Może byli żądni niezwykłych przygód w nieznanych stronach, albo szukali szczęścia i prawdziwej miłości, o której wieczorami tęsknie śpiewali, bo był to również lud muzykalny i wielce sentymentalny. Żyjący na co dzień ubogo i skromnie, co nikomu jednak nie przeszkadzało marzyć o bajecznie bogatych krainach, które opisywali bezdomni wędrownicy, pątnicy i pielgrzymi zatrzymujący się czasem po wsiach na nocleg.
Tak więc ci, którym nie podobało się życie na wzór ojców, opuszczali rodzinne strony. Byli jednak rzadkością wśród swoich pobratymców, przesiąkniętych tradycją niezłomnego trwania w dobrze znanym, swoiskim świecie oraz niezrywania z odwiecznymi prawami szacunku dla przodków, jak również kultywowania posłuszeństwa wobec rodziców i starszych rodu.
Ukuto osobliwą teorię o uciekinierach, jak ich między sobą określano. Otóż złośliwie i chyba przesadnie powiadano (tak naprawdę zazdroszcząc im śmiałości), że nie chcieli dłużej mieszkać w okolicach, gdzie jak już który znalazł sobie posażną żonkę, to przez całe swe życie musiał orać tę samą bruzdę. Aczkolwiek sama gleba przeważnie była tłusta i plenna. Więc i narodu póki co nie ubywało. Do czasu, bo nic nie trwa wiecznie.

Ale dość tych okolicznościowych dygresji. Wracając do rzeczy to należy powiedzieć, że w wyniku pokrętnych ludzkich losów i dziejowych zawieruch, w pewnym momencie mój dziadek został na świecie sam jeden jak palec tylko ze swoją matką. Wojny, głód i choroby dziesiątkowały wówczas mieszkańców tamtych stron. Klęska nie ominęła mojego rodu. Antoni miał siedemnaście lat gdy stał się sierotą. No prawie sierotą, bo jego matka, a moja prababka, Józefina nadal chwała Bogu żyła i jak się potem okaże, był to bardzo pomyślny traf. Jednak w owym czasie nieszczęścia chodziły, nie parami, a tabunami. Spłonął stary, drewniany dwór. Tylko czworaki i obora dawały pogorzlcom namiastkę mieszkania. Jakby tego było mało, chyba na domiar złego, a raczej głównie dlatego, że mój dziadek był wówczas olbrzymim i silnym młodzieńcem, został w czasie wojny rosyjsko-japońskiej siłą wcielony do armii carskiej. Była to w tamtym czasie ciężka i niemal niekończąca się służba. Niewielu z niej już wracało do domów. Jeśli czasem się to zdarzała, to powracali inwalidami, w okaleczonym stanie uniemożliwiającym wojowanie. Cyli bez nóg, ślepi, albo śmiertelnie chorych. Prostych sołdatów, carskie mięso armatnie, przeganiano piechotą wzdłuż i wszerz Syberii. Zimą, latem, bez różnicy. Mieli tylko prawo modlić się i nadstawiać karku za batiuszkę cara wydającego bezdyskusyjne rozkazy z Petersburga i jego zapitych generałów. Ciemnota ludu, agitacja popów i ogólnie mówiąc, stosunki feudalne były tak ogłupiające, że olbrzymia większość prostych żołdaków bez słowa skargi ginęła, za cara i jego świętą familię, zostawiając swoje, jakże często nawet nie pochowane kości na rozległych mandżurskich pustkowiach, wśród trawiastych i błotnistych stepów tundry, w niekończącej się, bezkresnej tajdze i wszędzie, gdzie tylko ich boski władca posyłał. Był to lud nie tylko że głupi, ale też i strasznie okrutny. Nie będę tu opisywał do czego byli zdolni. Jak postępowali z jeńcami, albo z


Ostatnio zmieniony przez dominikdano dnia Nie Gru 18, 2011 11:33, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Reklama






Wysłany: Pią Kwi 13, 2007 17:54    Temat postu:

Powrót do góry
Nina2



Dołączył: 08 Lut 2007
Posty: 3191
Skąd: Paris, France

PostWysłany: Pią Kwi 13, 2007 19:32    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

A ja to juz gdzies czytalam....
A w ogole to mi tfurczosc zdeptanegokwiatuszka przypomina.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
Nina2



Dołączył: 08 Lut 2007
Posty: 3191
Skąd: Paris, France

PostWysłany: Pią Kwi 13, 2007 20:25    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Fakt. Tam tez Ty.
Ale kwiatuszek lepszy.
Sprawdz http://zdeptanykwiatuszek.blog.pl
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Wto Gru 20, 2011 21:47    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Jak postępowali z jeńcami, albo z brańcami. Od czasów Iwana Groźnego niewiele się w tych obyczajach zmieniło. W takich to okolicznościach przyszło mojemu dziadkowi rozwijać swoje własne człowieczeństwo. Żyjąc w tak okropnych i skrajnych warunkach młody Antoni, mimo to patriota szczery, bo Polak z dziada pardziada i z krwi i kości, wierny kościołowi katolik dojrzewał na mężczyznę, i hartował swój charakter. Myślę, że gdyby nie to, że mówiąc z patosem, polski dwór go zrodził, nic nie odróżniałoby go od reszty carskiego sołdactwa. Zapamiętał jednak skąd i kim jest i z cierpliwością znosił swój los. Z mateczką, jak jej solennie obiecał, łączył się w cichej, wieczornej modlitwie, czyli zawsze o zmierzchu, nie mając pojęcia o kulistości ziemi, jej obrotach i dlatego też nie myślkał nawet o różnicach czasu na obszarze carskiego imperium. Ale zapewne dobry Bóg niwelował jakoś tę drobną niedogodność.
Nie będę się rozpisywał dłużej o tych ponurych latach morderczej służby i przejdę do czasów nieco późniejszych. Otóż dziadek mój dzięki swemu męstwu i waleczności, a przede wszystkim chyba dzięki sporemu szczęściu awansował. Został w pewnym momencie przydzielony do pułku kozaków stacjonującego w Carskim Siole i w rejonie Petersburga. Można powiedzieć, że jak na jego możliwości, to znalazł się wśród samych wybrańców, gdyż ochraniał samego najjaśniejszego cara Mikołaja i jego rodzinę. Widywał monarchów niemal codziennie. Szczególnie często carową Aleksandrę, a przede wszystkim carskie dzieci, głównie księżniczki. Nieraz ochraniał je, gdy bawiły poza pałacem. Z carewiczem rzadko przebywał, bo był chory, ale księżne lubiły towarzystwo młodego i barczystego kozaka. Na dworze wiedziano zresztą, że czuje się Polakiem. W tamtym okresie ufano mu jednak bardziej niż swoim, to znaczy Rosjanom, którzy jak widomo powszechnie zawsze są nieobliczalni, podstępni i zdradziccy. Historia niebawem miała też potwierdzić tę odwieczną prawdę.
Powrócę do tego niebawem.

---------------------------------------

Wybuch wojny światowej, jej przebieg i samą rewolucję bolszewicką, kozak Antoni obserwował praktycznie z centrum, przebywając w otoczeniu samego władcy. Jak długo to było możliwe, pełnił służbę na dworze carskim. Podobnie, jak większość Polaków wierzył w odrodzenie się Polski na zgliszczach odchodzącego już do historii porządku. Dlatego wpierw skrycie, a potem już jawnie popierał rewolucjonistów i na wezwanie Lenina zgłosił się w ich szeregi. Cara i jego rodzinę w tym czasie już uwięziono, a potem wszystkich na rozkaz Kiereńskiego zabito. Wraz z ich psami (jeśli dobrze pamiętam to księżniczki miały dwa charty i spaniela), kotami, ptaszkami i najwierniejszymi dworzanami. Dziadek był blisko tych wydarzeń, ale niewiele o nich po powrocie z wojny opowiadał.
Latem 1918 roku Antoni pojawił się niespodziewanie w domu, przywitał się z mateczką, lecz na długo się w domu nie zatrzymał. Zostawił tylko pod jej opieką dziewczynkę, którą uratował z pożogi rosyjskiej. Prababcia Józefina z otwartym sercem przygarnęła sierotkę. Po cichu mówiło się, że jest księżniczką, którą mój dziadek przywiózł z wojny na czołgu. Brednie! Przywiózł ją na koniu, albo jeszcze pewniej przywędrowali piechotą. Księżniczką mogła rzeczywiście być, bo w owym czasie nie były one w cenie. Za mniej niż pól kopiejki i w ilościach hurtowych można je było nabywać w całej Rosji. Chodziły, że tak powiem, na tuziny. Jeśli oczywiście chciało się podjąć takie ryzyko. Zresztą dziadek przy sposobności przywiózł do domu spory majątek, jaki zgromadził przez lata w służbie Najjaśniejszego Cara. Liczył się on wówczas w setkach imperiałów, albo w grubych tysiącach rubli, jak kto woli. Samo brzęczące, czyste jak słońce, złoto. Ten majątek pozwolił, że w krótkim czasie odbudowali spalony dwór. Teraz na wszelki wypadek był już murowany. Ale nim do tego doszło dziadek zostawiwszy matce młodą Rosjankę pojechał znów na wschód. Pomińmy ten okres jego żołnierskiej tułaczki.
Upłynęło kolejnych parę lat zanim dziadek już ostatecznie powrócił do domu. Tym razem rzeczywiście na stałe i niestety jako bezręki kaleka. Dziewczynka w tym czasie podrosła i wypiękniała pod troskliwym okiem prababki. Antoni zakochał się w niej z miejsca i niewiele deliberując szybko się z panienką ożenił. Kiedy ją niegdyś ratował, nawet do głowy mu nie przyszła taka możliwość. Zresztą to sama babcia Aniela była inicjatorką tego związku. Dziadek mimo kalectwa był jedna bardzo przystojny. Babcia ponadto ufała mu i wiele też zawdzięczała.
W przeciwieństwie do dziadka, który prócz władania szablą (została mu prawa ręka) i obchodzenia się z końmi (niewiele więcej umiał), była osobą bardzo wykształconą. Grała z wprawą na pianinie, malowała, znała języki (o czym już wspominałem). Jeszcze pamiętam jak niezwykle dumna i dostojna była to kobieta i nawet w starszym już wieku warta grzechu. Gdyby nie chciała go za męża, to nic nie byłoby jej w stanie do tego małżeństwa zmusić. Dziadek do końca swoich dni uwielbiał ją i nigdy na nią nie narzekał, choć w sprawach gospodarskich była bardzo nieporadna. Mimo to starała się jak umiała, ale nawet kozy nie potrafiła dobrze wydoić. Urodziła mu jednak troje dzieci. Dwoje z nich niestety wcześnie zmarło, tuż po urodzeniu i dziadkowie pokornie uznali, że Bóg im nie pobłogosławił. Dopiero całkiem niespodziewanie, po kilkunastu latach trwania małżeństwa, przyszła na świat moja mama, jakby w ostatniej chwili, bo prababcia Józefina w miesiąc potem umarła, a dziadek Antoni podążył za nią w niecała dwa lata później.
Mój Boże! Mam nadzieję, że nie zanudzam tą opowieścią..
Wyjaśnię jeszcze tylko dlaczego zwłoka z napisaniem tego wpisu okazała się pomyślna. Dlaczego tak twierdzę? Bo los jest nieprzewidywalny, cholernie cierpliwy, a jakże często figlarny.
Teraz coś jakby z ostatniej chwili!
Jakie było moje zdumienie, gdy wróciłem do domu z biblioteki i dopiero tu zainteresowałem się przyniesioną książką. Można powiedzieć, że było ono dogłębne i wielce dramatyczne.
Na okładce tomu, na czerwonym tle, widniała rozmyta twarz, skądś mi jakoś znajoma. Tytuł “Rasputin, kres carskiej Rosji” jednoznacznie wpisywał się w interesujący nas temat. Przypadek to, albo ślepy traf, czy też ręka opatrzności? Wewnątrz liczne zdjęcia i fotografie z tamtej epoki. Upozowane portrety rodzinne carów. Na nich wyjątkowo piękne twarze dzieci carskich, małego następcy tronu oraz dumnych księżniczek. Najmłodsza z panien, Wielka Księżna Anastazja ma szczególnie słodką buzię. Dalej zdjęcia innych bohaterów tamtych lat. W tym sporo fotografii samego Rasputina. Ta, zamieszczona na okładce i która tak mną wstrząsnęło, była też wewnątrz książki, w pomniejszeniu.
- Gdzie ja go już wcześniej widziałem?! - zakrzyknąłem na tyle głośno, że raptem zbudzony Bas podniósł leniwy łeb z poduchy, przyglądając mi się mętnym okiem zatwardziałego śpiocha. - Ta twarz jest... jest... Gdzie ona jest?.. Ciepło... ciepło.... - gmerałem w umyśle, w którym mi się aż gotowało. - Znam ją!
Ta myśl nie dawała mi spokoju. Czułem, że jestem na tropie jakiegoś odkrycia. Ta brodata twarz z przenikliwymi, hipnotycznymi oczami nie pozwalała mi o sobie zapomnieć. Długo, w zadumie chodziłem po mieszkaniu, jakby jakaś nieprzeparta moc nie dopuszczała bym wygodnie spoczął zanim... Właśnie co! Zanim..? Nie mogłem tego uchwycić.
Jednak w końcu, zmęczony do bólu wysilaniem pamięci, usiadłem i machinalnie wziąłem do ręki jakiś przedmiot leżący na sekretarzyku. Był to medalion babci. Otworzyłem go i nagle te same, co na okładce i na zdjęciu wewnątrz pożyczonej książki, czarne oczy, przewierciły mnie na wskroś. Z wrażenia zamarłem. Sądzę, że przestałem oddychać, a serce łomotnęło mi w piersi jak granat. To była brodata twarz Rasputina, a nie mojego dziadka Antoniego, jak do tej pory przypuszczałem.
- To niemożliwe - wyszeptałem zaskoczony tym odkryciem. - To by mogło znaczyć tylko jedno , że... - sam przed sobą nie byłem wstanie wypowiedzieć tej niewiarygodnej myśli. - Moja babcia jednak jest... była... To nie możliwe!.. Ale fakty świadczą same za siebie! Dziadek musiał naprawdę uratować carównę z rąk bolszewickich katów i ja... jestem potomkiem... samego... Boże! - jęknąłem słabnącym głosem. - To kolejny dowód potwierdzajace rodową legendę, w którą dotąd jedynie wierzyłem.
Muszę wyznać, że to przypuszczenie, które z chwili na chwilę coraz bardziej uprawdopodobniło się, odebrało mi resztki sił. Zemdlałem.
Kiedy ocknąłem się na dywanie, przez zaślinione powieki zobaczyłem czerwony język Basa.
- Pies mi mordę lizał - pomyślałem zdziwiony, ale zaraz też przypomniałem sobie dlaczego upadłem. - Twuj! Swołocz! - krzyknąłem z najwyższego oburzenia. - Jak śmiesz tak czynić z najjaśniewielmożniejszym potomkiem samego Cara Wszechrosji, wraża sobako!
Z trudem podniosłem się z podłogi i chwiejnym krokiem poszedłem do łazienki zmyć upokarzające ślady nagłej słabości. Potomkowi monarchów wypada jednak być wspaniałomyślnym. Dlatego nie zastrzeliłem Basa za jego haniebny postępek, lecz tylko zesłałem go za karę do łazienki.
Potem już spokojniejszy przekartkowywałem wypożyczoną książkę. W pewnym miejscu natrafiłem na informację, że Rasputin, nawet po śmierci był bardzo czczony przez rodzinę carską. Szczególnie prababcia caryca uprawiała jakiś osobliwy kult tego syberyjskiego mistyka i proroka. Wszystkie jej dzieci nosiły na szyi amulety z jego podobizną! Facta loquuntur! Medalion babci Anieli jest właśnie takim amuletem... Co ja piszę? Babci? Anieli? Raczej powinienem już pisać babcia Anastazja! Ja jednak bredzę od rzeczy. Moja babcia to ni mniej ni więcej Великая Княжна Анастасия Николаевна Романова. Tylko wcześniej sądziłem, że dziadek przywiózł z Rosji dużo młodszą księżniczkę. Najmłodsza córka carów, Anastazja latem 1918 roku była już sporą panienką, kiedy Antoni niespodziewanie przyjechał, jak dziś sądzę, z nią do swojego domu. Autorzy książki o Rasputinie w pewnym miejscu sugerują, że właśnie Anastazja cudem uszła bolszewickim katom. Ktoś ją uratował. Jednak nikomu do dziś nie udało się trafić na jej ślad. Podobno jakaś osoba mieszkająca w Szwecji przez pewien czas podawała się za nią, ale i te informacje okazały się fałszywe.
Podważyłem zdjęcie osadzone w medalionie sądząc, że znajdę pod spodem jeszcze jakieś dowody. Nie myliłem się. Był tam zwinięty w pierścień długi ciemny włos. Może samego Rasputina. Na odwrocie fotografii zauważyłem jakieś ledwo widoczne znaki trochę przypominające pismo. Niestety nie potrafię tego odczytać nawet przez lupę. Może są to magiczne symbole, które zrozumieć mogą jedynie wtajemniczeni?
- Co ja z tym wszystkim mam teraz począć? - byłem w rozterce - Powinienem z kimś podzielić się tym odkryciem. Ale z kim? Kto w to uwierzy? - szeptałem. - Kogo to może dzisiaj jeszcze obchodzić?
Uznałem też po namyśle, że na wyciąganie dalszych wniosków jest jeszcze za wcześnie. To dopiero początek drogi. Czy uda mi się potwierdzić i udowodnić pojawiające się moim mózgu niesamowite hipotezy? Zobaczymy.
Dziś rano miałem telefon. W przyszły tygodniu znów lecę do Lizbony. Próbowałem się jakoś wykręcić pod pretekstem, że nie mam z kim zostawić Basa, który nawet nie chciał słyszeć o kolejnym rozstaniu, ale pani z agencji turystycznej ponownie zaoferowała zaopiekować się nim przez tych kilka dni mojej nieobecności. Nie widziała też sprawy z ewentualnym zabraniem go do Portugalii, na koszt organizatorów tych przesłuchań, pod warunkiem spełnienia zaledwie kilku koniecznych formalności. Zabrakło mi więc argumentów, by się dłużej opierać.
- To jak? - spytała. - Weźmie pan pieska, czy da mi go jeszcze raz na przechowanie?
- Spytam się go, co woli - odparłem. - Czy naprawdę nie będzie to dla pani kłopotem brać go do siebie?
- Poprzednim razem już powiedziałam, że skoro mam własną suczkę, to jeden piesek więcej, jeden mniej nie stanowi dla mnie istotnej różnicy. Poza tym Bas jest wyjątkowo dobrze wychowany, no i wpadł chyba w oko mojej Klarci.
- W takim razie jeszcze dziś dam pani znać, co postanowiliśmy.
Bas też był w rozterce. Z jednej strony przypadło mu do gustu spędzenie kilku dni w towarzystwie psiej damy, do której najwyraźniej czuł nieskrywaną skłonność. Zdaje mi się nawet, że bardzo i to jakoś szczególnie ją polubił. Z drugiej strony nie chciał mnie samego zostawić bez dobrej opieki, rzuconego na pastwę Portugalczyków. Uważa, że jestem nieodpowiedzialny i puszczony samopas, niewątpliwie wpakuję się w kłopoty. Doprawdy nie wiem skąd pojawiło się u niego przekonanie, iż jestem lekkomyślnym niedojdą, albo coś podobnego? Starałem się mu wyperswadować absurdalność takiego nastawienia. Ostatecznie tu, czy gdzie indziej, kłopoty zawsze mnie jakoś znajdują. W końcu, po długiej dyskusji, postanowił zaryzykować i zostać w Polsce, w milszym niż moje, towarzystwie. Teraz mogłem ostatecznie uzgodnić z sympatyczną panią z agencji szczegóły mojego wyjazdu.

-----------------------

Znów upłynęło nieco czasu od ostatniego wpisu, ale miałem moc pracy i to, że nie odpadły mi ręce może zakrawać na cud. Udało mi się znaleźć kawiarenkę internetową i mogę to i owo wysłać.
Wspominałem już poprzednio, że zobowiązuje mnie przyrzeczenie dochowania tajemnicy i o pewnych sprawach bezwzględnie winien jestem milczeć. Natomiast nie dotyczy to oczywiście spraw osobistych, niezwiązanych z głównym celem mych zagranicznych wyjazdów.
Chcę przy tej sposobności wyznać, że możność dzielenia się w tej formie moimi własnymi problemami dodaje mi sił i otuchy. Myśl, że ktoś to kiedyś przeczyta uspokaja mnie i jakby ogrzewa zmęczone me serce. Dodaje otuchy i podtrzymuje w chwilach słabości.
Don Kichot (nigdy niestety mu nie dorównam), który dla swojej Dulcynei dokonywał niezwykłych, rycerskich i bohaterskich czynów (wobec których moje senne, monotonne i w istocie swej, nudne życie też nie jest żadną analogią) miał przy sobie oddanego giermka, a ja muszę poprzestać na Basie (czyżby to właśnie było tym fatalnym ziarnkiem na grządce mojego losu? Czy nie tu przypadkiem jest pies pogrzebany? O to jest pytanie!).
Moja pierwsza podróż do Lizbony okazała się (wbrew moim przypuszczeniom) na tyle udana, że zaowocowała kolejnym zaproszeniem. Pisałem już o tym wcześniej. Z uzyskanych ocen i opinii poeliminacyjnych mam wszelkie przesłanki, by powiedzieć nawet o względnym sukcesie. Pojawiły się konkretniejsze propozycje i zapowiedź dalszej współpracy. Jaka szkoda, że na tych słowach muszę jednak poprzestać. Chciałbym już opowiedzieć wszystko, ale niestety nie mogę.
Wracając do wątków “osobistych”, to okazało się, że skrzypce Dominika stanowią wyjątkowo cenny instrument, nawet jak na dzieło wielkiego Stradivardiego. Ten mistrz nad mistrzami musiał mieć chyba wielki dzień, kiedy je konstruował. Mój gospodarz, pan Zygmunt F. słysząc ich brzmienie, złożył mi natychmiast po pierwszej próbie bardzo poważną ofertę nabycia tych skrzypiec. Być może nawet, że ten instrument miał swój udział w moim sukcesie, gdyż uważam, że grałem bardzo źle. Myliłem się co chwilę i często nawet gubiłem dźwięki. Kompletnie nie liczyłem na najmniejsze nawet uznanie komisji. Inni, konkurujący ze mną artyści włożyli w swoją grę więcej starania niż ja, a jednak ich jakimś zrządzeniem losu pobiłem. Możliwe, że zjadły ich stres i trema, których ja prawie nie odczułem. Nie zależało mi zbytnio na wygraniu tej trudnej rywalizacji. Sądziłem przed wyjazdem (może nie za ambitnie), że będzie to dla mnie dobra okazja do zwiedzenia mijsc, których jeszcze do tej pory nie poznałem.
Skrzypiec jednak nie chciałem odsprzedać. Stanowiły najmilszą pamiątkę po przyjacielu.
- Na ile je wyceniasz, Beniaminie? – zapytał. - Proszę śmiało określić kwotę.
- Nie są do sprzedania – odparłem bardzo stanowczo. - Nawet bardzo duże pieniądze nie stanowią dla mnie wartości najwyższej. Przyjemność gry na nich znaczy dla mnie więcej, niż wszystkie skarby świata – stwierdziłem nieco górnolotnie. - Czymże wobec sztuki, najzacniejszego z darów niebios, są martwe banknoty, butwiejące w zachłannej skąpca szkatule? Są niczym! Marnością nad marnościami, drogi panie.
- Przesada! – parknął z niesmakiem. – Pieniądze można wydać rozumnie i głupio i jest to bezsporny fakt. Nie proponuję ich panu do przechowywania, tylko do użytku – był dość poirytowany moją nabzdyczoną odpowiedzią. – Jeśli nie pieniądze, to w takim razie co? – zapytał znów. - Ma pan może jakieś marzenia?
- Hm! – zamyśliłem się. – Owszem... A jakże, jak każdy mam marzenia, ale niestety takie, których nie da się spełnić.
- A konkretnie?! – powiedział ostro.
- No! Hm, hrym – chrząknąłem by zyskać na czasie. – Na przykład... chciałbym być świadkiem... Ba! Uczestnikiem premiery... Nnooo!.. powiedzmy... Paryskiej premiery “Uprowadzenia z Seraju” – rzekłem z westchnieniem. – Słyszałem, że ta inscenizacja była w swoim czasie sporym wydarzeniem artystycznym, z uwagi na znakomity balet.
No tak – odparł - to rzeczywiście osobliwe marzenie.

Na tym temat został wyczerpany. Jednak F. powrócił do sprawy wczoraj wieczorem. Zagadnął mnie w czasie biesiady w Bairro Alto, jednej z najpopularniejszych w Lizbonie casas do fado, do której po pracowitym dniu zaprosił kilku muzyków, a wraz z nimi i mnie.
Muszę wyjaśnić, że fado to nostalgiczne ballady ludowe o straconej miłości i dawnych dobrych czasach. Fado jest muzyką duszy, żalu, tęsknoty i samotności. Nastrój pieśni urzeka, ale i lekko zasmuca. Jedyne ukojenie można znaleźć racząc się wyśmienitym Porto. Jednak w czasie fado tradycyjnie odkłada się sztućce i kielichy. Posilać się można tylko w przerwach między kolejnymi występami artystów.
Szczególna rzecz, że owe chwile przypomniały mi o jeszcze innych, a niemal bliźniaczo podobnych momentach, gdy przed laty w spotykaliśmy się z przyjaciółmi na moskiewskim Arbacie i w podobnym nastroju upływały nam wieczory. Inne to były pieśni, inne tęsknoty i inne napitki, ale uczucia jakby te same.
Jak panu podchodzi wino, Beniaminie? – zagaił. – Mówiłeś kiedyś, że jesteś wprawnym kiperem.
Znam się głównie na nalewkach spirytusowych, ale Porto nie jest dla mnie nowością. Piłem je, co prawda dawno temu, przed wieloma laty w Paryżu. Zapamiętywanie smaków jest ponoć najtrwalszym doznaniem zarchiwizowanym w naszych mózgach.
- To wino jest rzeczywiście wyśmienite – odparłem i nie było w tym ani krzyny pochlebstwa.
- Dziękuję – był wyraźnie ukontentowany. – Czy nadal jest pan skłonny rozmawiać o ewentualnym pozbyciu się stradivariusa? – zapytał. – Może byłbym w stanie spełnić to pańskie marzenie.
- Słowo się rzekło – odparłem z lekkim rozbawieniem, bo byłem nieco podchmielony i z tej przyczyny w żartobliwym, choć jak wspomiałem w nostalgicznym też nastroju.
Nie wierzyłem przecież w możliwość podróżowania w czasie. Tego rodzaju fantazje snuło już od dawien dawna wielu wizjonerów, którzy w gruncie rzeczy zdawali sobie sprawę z nierealności owych mrzonek. A ja jestem przecież szczególnie trzeźwo myślącym człowiekiem. Powiedział bym nawet, że twardym realistą, pewnym krokiem chodzącym po ziemi, a nie bujającym w obłokach lekkoduchem. Powiem nawet więcej, fantazjowanie nie jest moją mocną stroną. - W takim razie wrócimy do sprawy w czwartek wieczorem – powiedział. – Czeka pana coś... – zawahał się na moment - szczególnego, ale póki co przed nami dwa dni wypełnione pracą. Powoli też musimy już kończyć naszą biesiadę. Panowie! – zwrócił się do wszystkich. – Myślę, że to był udany dzień. Z waszych spojrzeń odczytuję, że myślicie podobnie. Miło mi było z wami spędzić ten sympatyczny wieczór.

----------------------------

Casa do fado :)

http://www.youtube.com/watch?v=i-CW0JuIl6c
-----------------------------

Rzeczywiście, nastąpiły potem pracowite dni, tak że zupełnie zapomniałem o tej rozmowie. Jednak w czwartek po kolacji F. podszedł do mnie i zagadnął.
- Czy jest pan jeszcze dzisiaj w formie do odbycia, niezbyt zresztą, uciążliwej podróży?
- Jeśli to konieczne, to się sprężę – odparłem niezbyt uradowany.
- W takim razie nie ma co zwlekać. Chodźmy – energicznie kiwnął głową i opuścił salon, a ja pośpieszyłem za nim, zaciekawion dokąd mnie prowadzi.
Na ulicy czekała już taksówka. Po kilkunastominutowej jeździe dojechaliśmy na miejsce, zatrzymując się przed co najmniej dwustuletnią, a może nawet dużo starszą kamienicę. Dzielnica nie robiła miłego ani przyjaznego wrażenia. Być może wpływ na to miała wieczorna pora. W Lizbonie też łatwo o guza. Szczególnie w takim miejscu. Niepokój zaczął się we mnie pogłebiać z każdą kolejną minutą. Weszliśmy do środka przez zatęchłą bramę. Potem po chwiejących się i okropnie skrzypiących stopniach mrocznej klatki schodowej dotarliśmy na piętro. Dojrzałem dwoje ledwo widocznych już drzwi. F. otworzył te z prawej strony. W mieszkaniu poczułem się nieco raźniej, ale tylko nieco. Wydawało się przytulne i trochę przypominało mi moje własne cztery kąty, że tak powiem eufemistycznie. Podobnie było obszerne i podobnie straszliwie zagracone. F. w milczeniu prowadził mnie labiryntami korytarzy, gdzieś na tyły mieszkania. W końcu otworzył drzwi jednego z pokoi i zachęcając gestem przepuścił mnie przodem. Wewnątrz panował mrok i tylko załączony ekran komputera dawał nikłą poświatę. Powoli moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i zaczęły rozpoznawać kontury sprzętów i mebli. Zobaczyłem dwa stare, ale przy tym bardzo wygodne fotele, duże biurko, na którym stał monitor, jakaś aparatura z plątaniną kabli, konsole, stoliczki i przystawki. F. zaświecił jeden z czterech zamontowanych w tym pomieszczeniu kinkietów i wówczas stwierdziłem, że znajduję się w czymś w rodzaju laboratorium, lub pracowni.
- Jesteśmy na miejscu – powiedział i przez moment nieruchomo wpatrywał się w moje oczy, jakby chciał mnie zahipnotyzować. - To jest private office, znaczy się bardziej pracownia niż gabinet – wskazał na wyposażenie pomieszczenia.
W tym momencie doznałem coś w rodzaju olśnienia i w splątanych kabelkami urządzeniach rozpoznałem ni mniej, ni więcej, ale znany mi z gabinetu mojego doktora seksuologa, z którym od niedawna współpracowałem, synchroniczny duoelektroencefalograf (SDEEG), służący do doświadczeń jakie wcześniej opisałem. Tyle tylko, że chyba ta aparatura była jakby nowszej generacji. Nie ukrywam, że czułem się nieco zaskoczony tym odkryciem.
- Jestem przekonany, że przeżycia dzisiejszego wieczora na długo zapadną panu w pamięci – powiedział cieplejszym tonem. – Mam właśnie okazję spełnić pańskie najskrytsze marzenia – dodał z lekkim uśmiechem, ale jego oczy się nie uśmiechały.
Może nosi szkła kontaktowe? – pomyślałem. Drżałem w sobie z narastającego niepokoju, ale on chyba nie zauważył objawów buzującej we mnie adrenaliny i mojej konsternacji chyba też, taką przynajmniej miałem nadzieję, nie uzewnętrzniałem. Jego głos był coraz bardziej słodki, przymilny, a chwilami wręcz czuły.
- To, co chcę ci zaproponować podczas tego seansu Beniaminie, niewielu żyjących na tym świecie zaznało. Uwierz mi na słowo – zapewniał przyjaźnie, gdy ja oto trudziłem się, żeby nie ulec panice. Rozglądałem się dyskretnie, którędy mam opuścić to miejsce, jakim sposobem i byle szybko.
- Nie wątpię... w pana zapewnienia – mówiłem i cofałem się w stronę drzwi. – Jednak... może nie jestem dziś dysponowany... myślę, że powinienem się jeszcze trochę przygotować... a może nawet przed tą podrózą zaszczepić, tak na wszelki wypadek? - próbowałem grać na zwłokę.
Z emocji wyschło mi w ustach, zaś moje kolana drżały, wyraźnie to czułem i nie mogłem tego opanować. Powoli uniosłem ręce do szyi i nerwowo zapiąłem guzik przy kołnierzyku.
Nie poddam się bez walki – postanowiłem i nie opuszczając już zbyt nisko rąk zacisnąłem dłonie w pięści.
Oceniłem swoje szanse. F. wydawał się trochę młodszy, nieco większy i był też dużo silniejszy ode mnie.
- To urządzenie, które pan widzi jest w tym zakresie niezawodne – wskazał na SDEEG. - Jak widzisz Beniaminie, nie żądam byś już z góry, przekazał mi swoje skrzypce. Zrobisz to później, jeśli sam uznasz, że ta przygoda była tego warta. Czyli dopiero po zrealizowaniu swoich najskrytszych marzeń – uśmiechnął się znów przyjaźnie, a ja jeszcze bardziej stężałem.
- Co pan chce mi zrobić?! – prawie krzyknąłem.
- Nie musisz się niczego obawiać. Nie jesteś królikiem doświadczalnym. Przed tobą byli już inni - uspokajał - i wielokrotnie oraz na wszelkie sposoby przetestowali tę maszynę. Nie byli to jacyś tam zwykli amatorzy, ale prawdziwi i profesjonalni, że tak powiem, oblatywacze. Przejażdżka będzie miła, a bezpieczeństwo zagwarantowane. Właśnie po to tutaj jestem – dodał. – Widzę, że jesteś trochę podniecony. Dla kurażu proponuję ci lampkę czegoś specjalnego. Należy to zresztą do procedury.
- Oooo... Dziękuję, ale wczoraj trochę przesadziłem – zaoponowałem – i jeszcze teraz mam niezłego kaca.
Pokręcił głową i otworzył jakby barek. Sięgnął po znajdującą wię w nim karafkę i napełnił dwa kryształowe kielichy. Po czym odwróciła się i wyciagnął oba w moją stronę.
- Musisz to wypić, inaczej nasz eksperyment się nie uda i nie osiągniesz celu. Wybierz kielich.
Wybrałem prawy. Ostrożnie uniosłem kunsztowne naczynie, podsunąłem czarę pod nos i bardzo wolno wciągnąłem bukiet, próbując rozdzielić na czynniki pierwsze aromat. Rozchwiane emocje zablokowały mi zmysły, ale tylko na chwilę. Jestem było nie było doświadczonym, a nawet zdolnym kiperem i pewnie wyczułbym fałszywy ton w podanym trunku. Nie wywąchałem niczego szkodliwego. Ani nawet najlżejszych śladów narkotyków, czy innych trucizn, lub chemicznych środków obezwładniających, albo czegoś w tym rodzaju. Hmm... nalewka, jak nalewka, pomyślałem. W moim mózgu jakby zapisał się jej skład chemiczny, a gdy upiłem łyczek i rozprowadziłem płyn w ustach, stwierdziłem również, że smak też pierwsza klasa. Napitek był według tej mojej analizy nieszkodliwy, naturalny i bardzo smaczny. Delektując się nalewką, nadal czujnie patrzyłem na F., który podobnie jak ja, w skupieniu raczył się nią z wyraźną błogością.
- Pycha, uuuum... uuch – wyszeptał, a mnie nagle opuściły wszelkie obawy.
Pomyślałem, że człowiek, który w ten sposób się rozkoszuje trunkiem, nie może być śmiertelnie groźnym napastnikiem. Może być trochę odmienny, mieć rozmaite dziwactwa, przywary nawet czy wady i tym podobne niedostatki, ale nie jest niebezpiecznym zbirem. Odetchnąłem więc z ulgą i przechyliłem swój kieliszeczek do dna z lżejszym sercem oczekując kolejnych zdarzeń. Z ochotą przyznałem mu też rację, co do jakości trunku.
- Świetna naleweczka. Wyborna! – pochwaliłem.
- Rajska! Boska! – wyszeptał i spojrzał na mnie teraz błyszczącymi już oczami, czyli jednak nie miał szkieł kontaktowych. – Tylko dla wybrańców, Beniaminie. Tylko dla takich istot jak ty i ja! - znacząco pokiwał głową. - Wracając do naszego eksperymentu, to teraz usiądziemy sobie w fotelikach i poubieramy na siebie trochę tych urządzonek, hi hi hi...
- W fotelach?... Pan w jednym, a ja w drugim? – spytałem na wszelki wypadek.
- Tak, chyba że wolisz położyć się na podłodze. Niczego stosowniejszego do leżenia tutaj nie ma. Najmniejsza nawet kanapka już by się nie zmieściła w tym gabinecie.
- A... a to urządzenie... – wskazałem na SDEEG z całym osprzętem.
- To jest właśnie wehikuł czasu, którym odbędziesz podróż w wybrany przez siebie rejon i moment historii. Nie uwierzysz Beniaminie, że zostało ono wymyślone z myślą o zupełnie innym przeznaczeniu, ale tak to bywa niekiedy z wielkimi wynalazkami – powiedział z tajemniczym uśmiechem.
Usiadłem w fotelu i zawstydzony moją wcześniejszą podejrzliwością, zacząłem machinalnie ubierać uprząż. Pomyślałem bowiem, że pacjenci, którym ją zakładałem, byli odważniejszi ode mnie.
- Widzę, że nieźle ci to idzie – zauważył zdziwiony. – Jakbyś to już kiedyś robił.
- Mam talent i nieprzeciętną intuicję – odparłem, ale ciągle czułem do siebie spory niesmak.
F. wpisał na klawiaturze komputera jakieś polecenie.
- Zapisałem w programie miejsce i czas wydarzeń – poinformował. - Teraz zamknij oczy i skup się na muzyce. To niezbędne! – podkreślił.

--------------------------------------------

Zrobiłem tak jak chciał. Muzyka była bardzo oryginalna, harmoniczna, ale kompletnie pozbawiona kontrapunktu. Niby instrumentalna, a chyba jednak zsyntetyzowana elektronicznie. Coś w niej warczało. Jakiś ledwo co uchwytny niuans.
Rozluźniłem ciało i pozwoliłem swobodnie przepływać dźwiękom przez mój umysł. Po chwili melodia zaczęła się zmieniać. Teraz zupełnie wyraźnie słyszałem instrumenty należące do dużej orkiestry i całkiem inny to już był utwór. Za chwilę do mych uszu doleciał szmer przebiegających kroków, jakieś pokasływanie i stłumione rozmowy. W nozdrza uderzył mnie bardzo przykry capi zaduch. Boże!.. jakby mój własny smród(?).
Powoli otworzyłem oczy. Znajdowałem się za kulisami teatru. Scena była oświetlona świecami i płonącymi latarniami. Po deskach przebiegali artyści baletu. Balerina wirowała w centrum, lekko co chwilę podskakując na palcach. Była bardzo piękna.
- Teraz – usłyszałem szept i ktoś pchnął mnie w plecy.
Wbiegłem na scenę i porwałem tancerkę w ramiona. Płynnie unosiłem ją w górę i bez wysiłku podrzucałem w tańcu. Już dawno nie czułem takiej lekkości i świeżości. Mięśnie miałem silne, ruchy płynne, ciało elastyczne. Żadnego strzelania w stawach i bólu w krzyżach, najmniejszych zawrotów głowy, śladu zadyszki. Nic z tych rzeczy. Przy tym mój wzrok był niebywale ostry, a słuch idealny, jak za dawnych lat. Czułem się jak młody Bóg, który pląsa radośnie z cudną Boginią. Oboje szczęśliwi i zakochani.
W pewnej chwili tancerka zatrzymała się i oparła głowę na mym ramieniu. Muzyka zmieniła tempo.
- Dobrze, dobrze – usłyszałem silny głos wydobywający się z mroku widowni. – Tylko, że tak samo ma być na premierze.
- Marcel! – w tym momencie dopiero zorientowałem się, że rozmowa toczy się po francusku – Znów się spóźniłeś, gamoniu! To niedopuszczalne!
- Pardon! – odparłem lekką drżącym głosem – To się już nie powtórzy.
- Serafino, tańczyłaś perfekcyjnie. Szkoda, że nie masz odpowiedniego partnera – teraz jakiś inny, złośliwy głos docierający z mroków widowni sprawił, że zawrzałem wewnętrznym gniewem, ale nie okazałem złości i dumnie opuściłem scenę.
- Daj spokój Gaston – usłyszałem głos Serafiny. – Marcel jest młody i ma jeszcze przed sobą wiele lat wyteżonej pracy, zanim osiągnie mistrzostwo, ale jest bardzo utalentowanym tancerzem. I napradę dobrze mi się z nim tańczy.
Jej słowa ostudziły nieco moją wściekłość.
- Kochana Serafin – westchnąłem.
W garderobie spojrzałem w zmatowiałe lustro i muszę wyznać, że teraz do mnie dopiero dotarło, iż “wstąpiłem” w innego mężczyznę. Młodego i pięknego, co tu dużo mówić. Byłem nim zachwycony, natomiast Marcel jakby nie interesował się tym faktem. Jego piękne oczy ponuro spoglądały ze zwierciadła.
- Jeszcze wam pokażę, jak się tańczy – przyrzekł sobie w duchu, ale zrobiliśmy to raczej wspólnie, w duecie, bo i ja czułem urazę do nietaktownego jegomościa.
Powoli uświadomiłem sobie sytuację, w jakiej się znalazłem. Oto, w jakiś tajemniczy sposób pojawiłem się w innym miejscu i w epoce, która dawno już minęła, z mojego dotychczasowego punktu widzenia.
Więc podróże w czasie są jednak możliwe – byłem skrajnie zdumiony.
Marcel jakby nie dostrzegł mojej w nim obecności. Ja byłem świadomy siebie i jego, on o mnie nic nie wiedział.
Pasożytuję umysłowo i duchowo w cudzym organizmie – starałem się zrozumieć nową sytuację – ale mój nosiciel, piękny i młody baletmistrz, nie ma o niczym pojęcia.
Zastanawiałem się, jakie mogą być jeszcze implikacje tego niecodziennego stanu rzeczy. Czy mogę mieć wpływ na mojego nosiciela i nim jakoś kierować? Czy na przykład mógłbym skontaktować się z Marcelem i dać mu do zrozumienia co się stało?
- Oczywiście, że mógłbyś – usłyszałem głos F. – ale nie radzę tego robić, bo możesz doprowadzić do wielkiego nieszczęścia.
- To pan również śledzi te wydarzenia? – zapytałem zaskoczony.
- Będę twoim przewodnikiem i niejako bezpiecznikiem. Nie mogę dopuścić do najmniejszych nawet komplikacji.
- Dlaczego wspomniał pan o nieszczęściu? – zapytałem.
- Bo po pierwsze, nie można dowolnie zmieniać przeszłości. Nic to zresztą nie da. Wierzaj mi Beniaminie. Czyniliśmy już takie próby. Bez dobrego skutku. Przypomnij sobie proroków, którzy chcieli uchronić ludzi przed grożącymi im kataklizmami i nieszczęściami. Co z tego wyszło? Tylko dodatkowe zamieszanie i głoszenie błędnych poglądów, w które chętnie wierzono, tworząc absurdalne mity i religie. W innych, mniej spektakularnych przypadkach, narażano zupełnie niewinnych i nieświadomych ludzi na posądzenie o obłęd lub schizofrenię, co się dla nich mogło skończyć bardzo źle. Przypomnij sobie stosy, na których żywcem palono nawiedzonych czy opętanych przez tak zwane ciemne duchy, demony, czy diabły – wyjaśniał stanowczym tonem. – Twoje uczestnictwo w wymarzonej przez ciebie premierze nie może w najmniejszym nawet stopniu wpłynąć na ciągłość historycznych zdarzeń. Gdyby coś takiego groziło, to bardzo szybko ściągnę cię z powrotem – zagroził.
Gadaliśmy sobie z F. komentując wszystko co spotykało Marcela, który nawet nie zauważył, że jest swoistym triem. Można nawet powiedzieć, iż stał się na jakiś czas realną trójcą w jednej osobie.
Nie będę opisywał paryskiej premiery “Uprowadzenia z Seraju” wielkiego Wolfganga Amadeusza Mozarta (co wypada podkreślić, mimo oczywistości autorstwa), bo trudno opisać w kilku słowach jej wspaniałość. Powiem tylko, że był to wielki sukces artystyczny. Niemniejsze brawa niż Serafina dostał od publiczności Marcel, który za swój występ otrzymał kilka koszy wina, bo kwiaty rezerwowano dla dam. Między flaszkami doskonałego Burgunda znalazł sporo pachnących bilecików i liścików. Kilka z nich napisanych było damskim pismem, co wprawiło go zachwyt. Nie przepadał za adoratorami, którzy od dawna nękali go swoimi propozycjami. Jako artysta nie mógł jednak zlekceważyć jakiegokolwiek dowodu uznania.
Nie chcę być w tym miejscu niedyskretny, bo pamiętam smutny los Syzyfa, którego Zeus skazał na śmierć za plotkarstwo. Powiem tylko, że w krótkim czasie przejrzałem pamięć Marcela i wiele spraw zrozumiałem. Nie upoważnia mnie to jednak do oceniania go, ani też ujawniania jego czynów. Bardzo polubiłem tego chłopca, mimo mej sporej o nim wiedzy.
F. postanowił zrobić mi (i chyba również sobie) dodatkową przyjemność, bo zamiast wrócić do Lizbony i naszych właściwych czasów, to po premierze pozostaliśmy jeszcze na jakiś czas w Paryżu, by uczestniczyć wraz z naszym nosicielem w hucznej libacji, degustując wraz z pozostałymi artystami i kilkoma przyjaciółmi gospodarza upominki, jakimi obdarowno go po występie.
W pewnym momencie do oberży, gdzie się to działo, weszło kilku mocno podpitych, uzbrojonych w szpady warchołów i na krzywy ryj przyłączyło się do imprezy. Niewiele było trzeba czasu, by zepsuli przyjemny nastrój spotkania. Wpierw rozsiedli się przy naszych stołach i bez zaproszenia poczęli się bezczelnie gościć, jak na własnym przyjęciu, a gdy się już dobrze napili i najedli, to zachciało im się dobierać do artystek. Ich zachowanie stało się wyjątkowo nieeleganckie, można nawet powiedzieć, że obraźliwe dla spokojnie bawiących się aktorów. Kiedy jeden z nich, niejaki Emile Brackett, zwany Rzeźniczkiem, podarł suknię na Serafinie i ręce wsunął w rozdarcie, Marcel rzucił się w jej obronie i go odepchnął. Ten jakby został tym urażony z furią wyszarpnął szpadę i natarł na bezbronnego chłopca, ale gdy zauważył, że artyści są nieuzbrojeni, wyhamował swój impet. Bezbronny Marcel własnym ciałem osłaniał Serafinę przed naporem pijanego i wściekłego Bracketta. Reszta towarzyszących mu awanturników też obnażyła szpady. Przerażony właściciel oberży wbiegł z patelnią na salę, prosto między zwaśnione strony i jazgotliwie prosząc, grożąc i błagając, jakoś ugasił zapalną sytuację.
Jednak Rzeźniczek, który stanowczo twierdził, że został tu niebywale obrażony, wyzwał Marcela na pojedynek, żądając krwawej satysfakcji. Wyszedł z gospody w towarzystwie swoich zbójów, dopiero wtedy, gdy ustalił miejsce i warunki pojedynku.
Marcel, który był bardzo słabym szermierzem, a właściwie nim nie był wcale, miał już następnego dnia, w Lasku Bulońskim, o dziesiątej rano stawić czoła największemu paryskiemu zabijace, dotąd niepokonanemu w pojedynkach, o którego waleczności i również okrucieństwie gawiedź układała pieśni.
Nie muszę chyba dodawać, że przyjemny nastrój spotkania uleciał jak kamfora. Artyści przypomnieli sobie, że Emile Brackett jest częstym towarzyszem zabaw pana Gastona L’Herbiera, który od dawna molestował Marcela. Doszli więc do wniosku, że sławny opryszek i jego kompani zostali specjalnie przez niego nasłani, by wywołać tę burdę.
Marcel siedział na boku smutny i osowiały. Czułem jak gaśnie w nim duch. Przyjęcie dobiegło końca, a piękna i szlachetna Serafina uznała, iż winna jest wyrazić wdzięczność dzielnemu, lecz, za spontaniczne ratowanie jej czci, skazanemu na rychłą zagładę obrońcy. Podeszła więc do Marcela i poprosiła go, by jej dzisiaj towarzyszył. Młodzieniec nie oponował i co tu kryć prawdę, samotrzeć z nami (ze mną i z F.)... to jest, hm... wespół w zespół - jak w znanej piosence - by żądz moc móc wzmóc, dał się uwieść. Ze zrozumiałych względów przemilczę następny epizod tej historii.

------------------------

est oddychanie - co oddycha?
jest myślenie - co myśli?
jest odczuwanie - co czuje?
jest działanie - co działa?
------------------------------

Wczesnym rankiem F. stwierdził, że na nas już najwyższy czas i wracamy do siebie, ale ja zdając sobie sprawę w jak lichym stanie jest Marcel, postanowiłem nie opuszczać go w trudnym, życiowym momencie. Między mną, a F., który nagle uznał się za ortodoksyjnego pacyfistę, nieznoszącego jakichkolwiek bójek i walk, doszło do ostrej wymiany myśli.
- Wykorzystaliśmy tego chłopca – przekonywałem – i teraz mielibyśmy go potraktować jak bezduszny przedmiot bez znaczenia?
- Nie wolno nam wpływać na jego los – oponował F. - to mogłoby wywołać katastrofalne następstwa.
- A jeśli Marcel zginie w tym pojedynku? Zdaje się, że ma nikłe szanse i z góry się już chyba poddał.
- To tym bardziej powinniśmy go zostawić.
- Zginiemy razem z nim? - dopytywałem się.
- Nie, ale jego umysł i duch może z którymś z nas powrócić do naszych czasów i zasiedlić ciebie, lub mnie. Przyznasz, że to byłaby spora niedogodność. Duch i ciało nie mają masy, nie są materialne i nie podlegają prawom fizyki, dlatego mogą przenosić się z szybkością przekraczającą prędkość światła i w ten sposób właśnie mogłeś spełnić swoje marzenie Beniaminie. Tylko tak to jest możliwe.
- Czyli gdyby zginął w tym pojedynku, to niematerialna istotota Marcela nadal by żyła w twoim, lub w moim ciele, jeśli bylibyśmy tu w nim w momencie śmierci jego ciała? - upewniałem się, czy dobrze rozumiem jego wyjaśnienia.
- No właśnie. Dla niego też byłoby to niezbyt komfortowe, nie sądzisz?
- Ale zawsze by jeszcze jakoś tam był – stwierdziłem.
- Co to za bycie? - prychnął F. - Męczeństwo psychiczne, którego nikomu bym nie życzył.
- To w takim razie wracaj, a ja zaryzykuję to męczeństwo – odparłem.
- Stawiasz mnie w trudnym położeniu. Nasza umowa nie obejmowała nawet ewentualnych porwań istot z przeszłości.
- Nie twierdzę tego, ale nie uprzedziłeś mnie wcześniej o niczym, dlatego w tej sytuacji musisz przystać na oczywiste i należne mi prawo do wolności podjęcia osobistej decyzji. Jeśli tego nie uhonorujesz, to przyrzeczony instrument nie zmieni właściciela – zagroziłem.
- No cóż – odparł po chwili. - Zostaniesz tu do końca pojedynku, a potem natychmiast cię ściągnę. Ja jednak już wracam do ciała.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Nina2



Dołączył: 08 Lut 2007
Posty: 3191
Skąd: Paris, France

PostWysłany: Sob Gru 31, 2011 00:49    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

A co dalej?
(Fascynujace.)
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Sob Gru 31, 2011 08:27    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Marcel był w fatalnej formie psychicznej, pomimo starań Serafiny. O dziesiątej, w umówionym miejscu, w Lasku Bulońskim zebrała się grupa kilku osób. Marcel i jego sekundanci byli od kilkudziesięciu minut oczekiwani przez Bracketta, któremu towarzyszyli jego świadkowie. Przybyli wcześniej, chcieli dobrze rozpoznać teren walki. Nie obawiano się specjalnie Marcela, ale Brackett najwyraźniej znał swoją profesję i sobie nie odpuszczał nawet gdy przeciwnik był słabeuszem. To było ważne spostrzeżenie. Było ciepłe, wiosenne przedpołudnie. Patrzyłem ukradkiem na niego, jak rozbierał się do koszuli, przeciągnął się, jak potem zrobił parę przysiadów i kilka razy podskoczył w miejscu. Ot, rozgrzewka – pomyślałem i znów zerknąłem. Brackett nonszalancko pod pachą trzymał szpadę i cynicznie się do mnie uśmiechał. Z jego lekko przekrwionych oczu wyczytałem swoją niechybną klęskę.

Nagle uświadomiłem sobie, że nie ma Marcela. Chłopak chyba omdlał ze strachu. Przestał w ogóle myśleć, poruszać się i odczuwać cokolwiek. Stał bez świadomości sparaliżowany trwogą. Nie czułem w jego młodym ciele żadnej innej obecności, poza samym sobą. Zrozumiałem od razu, że teraz tylko ja mogę i nawet muszę podjąć wyzwanie. Poruszyłem palcami rąk i stwierdziłem, że są posłuszne mojej woli. Szybko ściągnąłem kapelusz i płaszcz, i podobnie jak mój przeciwnik rozebrałem się do koszuli. Podwinąłem rękawy i podszedłem do sekundanta, który w koszu trzymał pęk szpad. Wybrałem dwie i zważyłem je w dłoniach. Jedną z nich odrzuciłem, ale sięgnąłem po kolejną i tak chcąc dobrać najbardziej odpowiednią przebrałem całą broń. Machnąłem kilkakroć wybranym orężem, sprawdziłem elastyczność i twardość klingi. W końcu uznałem, że ta właśnie szpada jest najwłaściwsza. Teraz zlustrowałem uważnie teren pojedynku, na którym przyjdzie mi walczyć. Musiałem zapamiętać każdą nierówność. Obszedłem więc pole walki, co parę kroków sprawdzając bucikiem twardość i szorstkość podłoża.

W tym samym czasie koncentrowałem się do walki, zastanawiałem się nad taktyką i obmyślałem sposoby na mojego, bardzo groźnego przeciwnika. Był znacznie silniejszy fizycznie i wiedziałem, że jest zaprawiony w pojedynkach. Mogłem użyć jakiegoś podstępu, wykorzystując zwinność i gibkość Marcela. Stosując uniki i zwody powinienem wpierw wymęczyć Bracketta, aby w dogodnej sytuacji zadać jedno szybkie, kończące pchnięcie. To był wstępny plan. Tak więc po kilku minutach przygotowań byłem już gotów do rozpoczęcia walki.
- Już? - zapytał, szczerząc połamane zęby w strasznym uśmiechu.
- Już – zadudniłem, lekko kiwnąwszy głową. To nie był głos Marcela, ani również mój.
- Ten gardłowy głos mówi mi, że właśnie walisz w gacie, ha ha ha – zaśmiał się rubasznie.
- Nie twoja sprawa co akurat robię, zbóju – zadudniłem.
- Cooo?! Co powiedziałeś?! - zawył. - Nie daruję ci tego zbója. Miałem ci złoić twój zgrabniutki tyłeczek, ale zrobię z niego
sitko, a potem cię wypatroszę jak prosiaka.
- Pamiętaj co obiecałeś panu L’Herbier – to jeden z sekundantów Rzeźniczka wtrącił się do dialogu. - Gaston rozkazał ci coś
innego.
- Zmilcz głupcze – warknął. - Nikt mi nie będzie rozkazywał. Sam wiem co mam zrobić.
- No to przestań gadać jak przekupka – szybko przyzwyczajałem się do brzmienia swego głosu, który wydobywał się z gardła Marcela – bo pomyślę, że tylko w gębie jesteś silny.
- Sss.... - tylko wściekle syknął w odpowiedzi, a mnie właśnie chodziło o to, by go możliwie najbardziej rozzłościć.

Jednak są pewne reguły pojedynku, które należy zachować. Prezentując broń oddaliśmy więc sobie honory i przyjęliśmy odpowiednie postawy. Powolnymi, uważnymi krokami zbliżaliśmy się do siebie, krążąc wokół centrum wyznaczonego dzielącą nas przestrzenią, wzajemnie cały czas wpatrując się sobie w oczy i szachując się delikatnymi ruchami szpad. Znałem ten sposób walki, bo właśnie od Francuzów niegdyś uczyłem się fechtunku szpadą.
W pewnym momencie Rzeźniczek błyskawicznie skoczył w moim kierunku i wykonał szybkie pchnięcie, chcąc w jednej chwili przebić mi serce. Z najwyższym trudem odparowałem cios i odskoczyłem do tyłu. Nie na długo się obroniłem, bo już natychmiast musiałem odeprzeć drugie natarcie i kolejne uderzenia następujące po sobie błyskawicznie. Cofałem się przed prącym uparcie szermierzem. Trwało to kilka minut, tak że w końcu zwątpiłem we własne umiejętności. Brackett rzeczywiście był mistrzem. Stale nacierał i nacierał, a ja z wielkim trudem broniłem się dokonując nadludzkich wysiłków, by jego szpada mnie nie dosięgła. Patrzyłem mu w oczy. W pewnej chwili spostrzegłem w nich błyski uznania. Nie spodziewał się chyba takiego oporu po wątłym tancerzu. Zauważyłem też, że również się zmęczył. Dyszał ciężko i jego natarcia były coraz słabsze, coraz mniej dynamiczne i mniej dokładne. W końcu stanął na moment, co pozwoliło mi odskoczyć kilka kroków i również trochę odsapnąć.
- No, no! Widzę, że nie tylko baletnicami umiesz obracać, ale i szpadą nieźle władasz – rzekł z uznaniem. – Gdzie nauczyłeś się takiej szermierki?
- W Paryżu – powiedziałem zgodnie z prawdą – ale nie mogłeś słyszeć o tej szkole.
- Znam wszystkich nauczycieli i fechmistrzów jacy nauczają w Paryżu.
- Moich nie znasz – odparłem z przekonaniem.
- Zginiesz i tak! – zawołał. – Szykuj się!
- Wątpię, to twój trup zostanie na tym placu - odparłem spokojnie.
- Ha,ha! Skoro już odpocząłeś mizerny chłoptasiu, to ruszajmy. Alle! – zawołał i natarł z jeszcze większym niż poprzednio impetem.

Znów powtórzyła się niemal identyczna runda. On nacierał, a ja robiąc zwinne uniki i parując podstępne pchnięcia, cofałem się przed rozjuszonym zabijaką. W pewnym momencie Brackett wychylił się trochę za bardzo w moją stronę, tracąc na krótki moment równowagę. W sekundzie uchwyciłem okazję. To była ta właśnie chwila, na którą czekałem. Odbiłem się jak żbik i skręcając w locie ciało, przesunąłem się pod wystawioną szpadą, by błyskawicznym pchnięciem przebić stopę przeciwnika. Zawył wściekle. Zaskoczyła go ta kontra. Nim zdążył pojąć co się stało, następny cios rozchlastał mu prawe ramię, powodując że wypuścił szpadę. Z rany chlusnęła się krew. Szybko przystawiłem mu sztych do gardła.
- No i co teraz powiesz, Brackett – zadudniłem z satysfakcją. - Po tobie!
Nie dowierzał. Zerknąłem na jego i swoich sekundantów. Oni również byli zdumieni przebiegiem walki. Nogą podrzuciłem leżącą na trawie szpadę Bracketta i zręcznie chwyciłem ją lewą ręką. Odstąpiłem kilka kroków od przeciwnika. Było po walce.
- Mam moc i prawo darować ci życie - powiedziałem - choć wiem, że nie byłby to dobry pomysł. Jednocześnie zapowiadam, że jeśli tak wspaniałomyślnie postąpię, to do następnego pojedynku nie dojdzie. Nie zamierzam już krzyżować z tobą szpad, zbóju – powiedziałem z naciskiem. – No, Brackett. Wybieraj! Od ciebie zależy, czy będziesz żył.
Popatrzył mi w oczy, ale nie odpowiedział natychmiast. Ściskał ranę na ramieniu próbując zatamować krew. Jego rozcięty but też przeciekał. W końcu westchnął i z ociąganiem przyznał, że przegrał w uczciwym pojedynku.
- Jesteś lepszy. Skoro darowałeś mi życie, nigdy więcej nie podniosę na ciebie broni mimo, że nazwałeś mnie zbójem – obiecał – i mam nadzieję odwdzięczyć ci się za tę łaskę, szlachetny panie Marcelu.
- A więc jesteś nie tylko świetnym szermierzem, ale i człowiekiem honoru Brackett – powiedziałem najłagodniej jak się da. - Wybacz mi słowa, które cię zgniewały. Ty zresztą też mi takich nie oszczędziłeś. Ten pojedynek mógł się skończyć inaczej - przyznałem. - To jednak ja miałem dziś więcej szczęścia – dodałem zgodnie z prawdą, gdyż Brackett był znakomitym szermierzem i bardzo drobny przypadek mógł wpłynąć na rezultat pojedynku.
Oddałem mu jego szpadę, a swoją odrzuciłem w stronę sekundantów.

Kiedy Marcel w ramionach przyjaciół wracał jako bohater, by się dać objąć jeszcze innym, wdzięczniejszym ramionom, F. ostatecznie ściągnął mnie do Lizbony. Okazało się, że owa podróż nie zajęła więcej niż ułamek sekundy w czasie rzeczywistym. Moje skrzypce natomiast zmieniły właściciela. Przyznaję, że z żalem się z nimi rozstałem, ale chyba było warto.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Pią Lut 10, 2012 18:32    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Jeśli tylko mam okazję, to przeszukuję rubryki gazet tudzież inny publikatorów, w których mógłbym znaleźć zawiadomienie o jakiejś wyjątkowej wystawie, przedstawieniu, eksperymencie artystycznym. Bardzo bowiem chcę ujrzeć piękno w najdoskonalszym jego przejawieniu, uwolnione ze ślepej otchłani przez wspaniałych artystów i schwytane mistrzowskim sposobem w ich arcydziełach. Czy więc to będą obrazy, obdarowujące profanów łaską ich podziwiania, czy jakiś spektakl żywym słowem i grą kunsztowną utkany, czy improwizacja, w której również sam widz może stać się na moment artystą, z utęsknieniem na to ciągle czekam. Mówię to zupełnie serio! Jestem skromnym człowiekiem, a moje zapewnienia mogą się wydawać przesadzone. Tak absolutnie nie jest! To znaczy skromny jestem, ale zachwyty są autentyczne. Czasami owszem, zdarza mi się powiedzieć coś nieco na wyrost, ale w tym przypadku jestem umiarkowanie szczery. Ale nie tylko to jest powodem mojego pisarstwa zogniskowanego, jak łatwo zauważyć, głównie wokół sztuki. Jest ono też jedynym na świecie - Ba! - nawet w całym kosmosie, śladem zdarzeń tu właśnie opisanych, unikalnym świadectwem historii jakże skromnego istnienia, której najbardziej osobistą część powierzyłem w zaufaniu właśnie Wam, którzy tu zaglądacie.
Oto może się zdarzyć i tak, że nagle zamilknę. Powodów jest aż nadto! Moje, coraz bardziej zawiłe sprawy związane z F. i podróżami do Lizbony powoli zaczynają mnie przerastać. Już nie tylko dane słowo honoru, lecz wszystkie inne okoliczności skłaniają mnie do grobowego milczenia na ów temat. Szczególnie właśnie nie chciałbym narazić na przykrości osób postronnych. Mowa tu też o Was, dlatego czasem przemilczam niewygodne wątki. Trochę się chyba zapętliłem i zabrnąłem w ślepy zaułek nie chcąc zbyt wiele pisać, a jednak co mi wolno opowiedzieć, to i opowiedzieć.
Oh! to moje nieumiarkowane gadulstwo jest przerażające. Mógłbym zdradzić za dużo tajemnic, więc lepiej zmienię temat na mniej niebezpieczny.

W końcu dobrałem się do wehikułu czasu (mój sąsiad, sex-doktor pożyczył mi SDEEG) i uruchomiłem program, który zdobyłem w Lizbonie. Kilka razy rozmawiałem telefonicznie z F. i nawet raz spotkaliśmy się w Polsce. Nigdy na szczęście rozmowa nie zeszła na temat transakcji ze stradivariusem. Z tego wnioskuję, że nie zauważył mojego niecnego czynu. Nie przynosi mi to chluby, ale szczerze mówiąc oddycham lżej, mając świadomość nieujawnionego dotąd przestępstwa.
Wiele wysiłku kosztowało mnie, rozwikłanie zasady, która steruje tym szczególnym urządzeniem. Sam program nie wystarczy by podróżować w czasie i przestrzeni. Służy on jedynie do modyfikowania melodii, którą musiałem odtworzyć z pamięci, a która obok naleweczki, stanowiącej rodzaj cudownego eliksiru oddzielającego duszę od ciała, jest podstawowym medium “transportujący” świadomość w zadanym czaso-kierunku. Istna magia!
Przypominam, że F. przed uruchomieniem wehikułu poczęstował mnie specjalnym trunkiem, twierdząc, że wypicie go należy do procedury. Tak jest w istocie. Udało mi się (po bardzo wielu próbach!) dobrać wszystkie potrzebne składniki, by uzyskać wymagany smak, bukiet i moc napitku. Przeprowadziłem dość kosztowne prace badawcze i chyba opublikuję je w specjalistycznych biuletynach PAN-u.
Przy okazji Bas chyba popadł w alkoholizm. Z braku innej możliwości, on właśnie był moim dublerem. Poiłem go napitkiem tak skutecznie, że do dzisiaj nie minęła mu czkawka i ciągle się zatacza. Muszę przed nim chować wszystkie swoje zapasy alkoholu, bo jak tylko trafi na butelkę czegoś mocniejszego, to już po niej. Wywraca ją, a czasami nawet tłucze i łapczywie zlizuje rozlany płyn, kalecząc sobie język i wargi. Ostatni moczymorda i menel się z niego zrobił, a pomyśleć, że wydawał się do tej pory taki przyzwoity. Jest wręcz niesamowite, że ta szuja przez tyle lat tak skutecznie udawała zaprzysiężonego i bezkompromisowego abstynenta. Teraz szydło wyszło z worka. Okazał się najzwyklejszym pijaczyną. Ech, lepiej na takiego hipokrytę machnąć ręką i splunąć z obrzydzeniem. Zawiodłem się na nim. Pies z nim!

Ja w każdym bądź razie odniosłem sukces, jeśli można za taki uważać pierwszy seans, który przeżyłem. Nie będę go w tej chwili opowiadał, bo czuję się tym bardzo skrępowany. Wyznam tylko, że na podobieństwo do metod stosowanych w TV, większa część tej przygody winna być oznaczona dużym czerwonym kółkiem, albo nawet dwoma ogromnymi, czerwonymi kołami!
Może, gdy po tych przeżyciach trochę ochłonę i otrząsnę się z wrażeń, to w którymś z kolejnych wpisów opowiem (możliwie jak najoględniej) tę nieprzyzwoitą historię. Choć obawiam się, że wówczas już nigdy w Waszych oczach nie oczyszczę się z tej zmazy.
Sam fakt, że udało mi się samodzielnie uruchomić maszynę i odbyć własną podróż w czasie jest niewątpliwym osiągnięciem. Chwilami już wątpiłem, że jestem w stanie do tego doprowadzić, a jednak mi się powiodło.
Na tym nie zakończyłem eksperymentów. Po wcześniejszych doświadczeniach zrezygnowałem tylko z dublera i rzeczywiście Bas okazał się zbędnym balastem. Kolejnym moim doświadczeniem była próba podróży do przyszłości. Jednak nic z tego nie wychodziło i dlatego przypuszczam, iż prawdopodobnie nie ma niczego takiego jak przyszłość. Na monitorze zawsze, gdy starałem się surfować po czasach następnych pojawiał się napis “BŁĄD, POWTÓRZ POLECENIE I NACIŚNIJ ENTER”.

-----------------------------
Jedynie czego dokonałem, próbując zajrzeć do przyszłości przy użyciu wehikułu czasu, to było wejście w samego siebie, w obecnej właśnie, teraźniejszej chwili, czyli w momencie, który na skali pojawia się jako “zero” po stronie ujemnej (wstecznej do rzeczywistości). Ale nie jest to już -, a tym bardziej nie +, ale właśnie 0-. Przy czym minus pulsował jak sekundnik na elektronicznym zegarze w nowoczesnej kuchence, lub podobnym urządzeniu z miernikiem czasu. Tak to właśnie wygląda na moim monitorze. Pomijając zbędne szczegóły to to, co mi się przytrafiło jeszcze teraz przyprawia mnie o zawroty głowy. Wehikuł zadziałał jak jakiś rezonator świadomości, w ułamku sekundy podwajający ją (czyli świadomość albo też najistotniejszą mą istotę) w postępie hipermetrycznym. Mógłbym to porównać do dwóch idealnie czystych zwierciadeł, które zostały zwrócone do siebie i wzajemnie się odbijają. Jedno w drugim, natychmiast i w nieskończoność. Tak właśnie mój duch, czy też umysł, czy cokolwiek jest to, o czym mówię, w jednej chwili zwielokrotnił się do tego stopnia, że jakaś siła wypchnęła go-mnie na zewnątrz ciała, które nadal spoczywało w fotelu w stanie całkowitego omdlenia.
Unosiłem się nad podłogą, widząc z góry samego siebie. Mogłem bez trudu przenosić się dowolnie w przestrzeni, lub też jednocześnie być w wielu odległych miejscach. We własnym mieszkaniu i równocześnie u sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Przypuszczam, że gdybym zechciał, to mógłbym w tej samej chwili pojawić się jeszcze gdzieś dalej. Kto wie czy nawet nie w Nowym Yorku, albo w Pekinie? Jakbym tylko sobie zechciał. Ale nie zechciałem.
Wypłynąłem przez okno i w chwilę potem siedziałem na wieży ratusza. Pomimo wielkiego tłumu na rynku, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Pomyślałem, że muszę chyba być niewidoczny. Za chwilę potwierdziłem to przypuszczenie przysiadając się do grupy młodzieży tłoczącej się przy fontannie. Mogłem ich podglądać i przysłuchiwać się zupełnie bezkarnie prowadzonym tam rozmowom. Nie zwracałem na siebie niczyjej uwagi. Mój wygląd nie budził niczyjego zainteresowania! To rzecz zupełnie dla mnie nowa i przyznam, że wspaniała. Nareszcie moja “osobliwa” uroda przestała mnie prześladować.
Poczucie inności jest przykre tylko wówczas, gdy ta inność jest podkreślona jeszcze większym podobieństwem. Tym razem byłem kimś doskonale innym od reszty ludzi na świecie.
Byłem pięknym, rajskim ptakiem frunącym ponad bagniskiem pełnym pełzających w błocie jaszczurów.
Przepełniony szczęściem wzniosłem się ponownie.
- Hura!Hura! Huraaaa! - krzyknąłem na głos (który huknął jak grzmot z jasnego nieba) i zatańczyłem nad placem zamaszystego kozaka, a wszyscy w jednej chwili zamilkli i nerwowo zaczęli się rozglądać wokół siebie.
Najwyraźniej szukali szaleńca, który się tak gromko wydzierał.
Jednakże bezskutecznie próbowali mnie namierzyć, co wyczytałem z ich zdezorientowanych twarzy.
- Nie widzą mnie, ale słyszą! - wyciągnąłem jak najbardziej trafny wniosek i postanowiłem przetestować swoje odkrycie.
- Ty małpoludzie! - krzyknąłem (huknąłem) w stronę wulgarnego, nieokrzesanego i gburowatego młodzieńca, który co chwilę wplatał w swoje wypowiedzi szczególnie obrzydliwe epitety. - Jeśli jeszcze raz to powiesz, to dam ci nauczkę! - zagroziłem. - Popamiętasz ją do końca życia!
- Który ****** (zamiast wyrazów) to powiedział! - ryknął i spojrzał gniewnie po kumplach.
Ci jednak jakby niczego nie rozumieli. Widocznie tym razem usłyszał mnie tylko ów gagatek.
Nie wahałem się dłużej, tylko podleciałem do niego i kopnąłem go w siedzenie. Moja noga przeleciała na wylot, ale chłoptaś musiał chyba coś poczuć, bo zawył złowieszczo i raptownie odwrócił się w moją stronę. Nie zauważył nikogo, więc chwyciłem go za nochal i energicznie potrząsnąłem. Wściekły nie na żarty wyrostek usiłował bezskutecznie wyrwać się z uścisku. Zaczął się dusić i jak wrota otworzył usta, łapczywie wciągając powietrze. Jęczał i charkotał przy tym okropnie. Ponieważ nadal mnie nie widział i rozglądał się ogłupiałym wzrokiem szukając niewidzialnego napastnika, wymierzyłem mu solidnego prztyczka w zaczerwienionego i wymiętoszonego kulfona. Odczuł to również, bo jak zraniony żubr ryknął głośno i boleśnie.
- Huu! Coo jeest?! - wył. - Który ******* we mnie strzela? Pokaż no się, to ci głowę urwę przy samej *****!
Skoro tak bardzo chciał mnie zobaczyć, to niewiele się namyślając pokazałem mu się w całej mej ultra-super-doskonałości. Wpierw wstąpiłem w Neptuna, albo też Posejdona zdobiącego fontannę i wymierzyłem w nieokrzesańca trójząb, z którym ów bóg głębin od stu pięćdziesięciu lat się nie rozstaje. Zeskoczyłem z ryby i urosłem do gigantycznych rozmiarów, jednocześnie modyfikując odpowiednio własną postać.
Chichocząc jak wysłannik piekieł wykrzywiłem w przerażającym grymasie prawdziwie szatańską, absolutnie szpetną twarz, przy której moja naturalna fizjonomia mogłaby uchodzić za anielskie oblicze. Ujrzawszy ją tuż przed sobą, niedowierzając własnym zmysłom, nieokrzesany młodzieniec otworzył szeroko oczy. Jeszcze bardziej jak dotychczas rozwarł usta i z przeraźliwie zdumionym obliczem, stał skamieniały i nie mogący się nawet poruszyć. Niewiele myśląc wrzuciłem mu w rozwartą paszczę dużą, zieloną żabę, którą skądś nagle wytrzasnąłem. Zakrztusił się nią i począł obrzydliwie dławić, maltretując niegodziwie biedne żyjątko charczał obleśnie. Wywalił jęzor na brodę, a jego oczy wyszły mu z orbit, jakby gwałtownie chciał się pozbyć tych przydatnych narządów zmysłu. Po czym przeszedł do fazy epileptycznych drgawek, ohydnego rzężenia i spazmatycznego kaszlu. Ktoś z jego towarzyszy zlitował się w końcu i kilkakrotnie pięścią grzmotnął go w kark, aż w końcu wykrztusił w dłonie duszące go stworzonko. Z wyrazem obrzydzenia spojrzał na oślinionego płaza. Ale żaba też najwidoczniej już miała tego dość i pięknym łukowatym skokiem powróciła do fontanny.
Wulgarny osobnik niezbyt pewnym krokiem zaczął się cofać, potykając się co chwilę o własne nogi tak, że w końcu stracił równowagę i rąbnął plecami o bruk. Jednocześnie jego strąkowate, przykurzone włosy stanęły mu dęba na otumanionej łepetynie. Nadal podążałem za nim, a właściwie moja upiorna maska, bo tylko ją teraz widział, nie odstępowała go nawet na milimetr, zasłaniając mu wszelki widok. Widział tylko to.
Nie czuję powołania do wychowywania młodzieży, całe zdarzenie traktuję wyłącznie jako test, lub rodzaj naukowego doświadczenia. Nigdy też nikogo nie pouczam. Przypadkowe ofiary moich pedagogicznych eksperymentów są dla mnie chwilowym zjawiskiem, które ma początek, kulminację i kres. Tak było i tym razem. Musiałem więc ten akt twórczy doprowadzić do końca, pomimo poczucia, że być może trochę przesadziłem.
Z moich ust buchały czerwono-błękitne płomienie ognia i kłęby gęstego, żółtego dymu. Ale widział to i czuł duszący smród związków siarki z wodorem (w znanych i zupełnie nieznanych chemikom kombinacjach) tylko mój eksperymentalny obiekt. Nikt poza nim. Tak jak zresztą w tym momencie chciałem, gdyż to ja kreowałem wszelkie warunki tego zdarzenia. Panowałem w pełni nad nimi, mimo całej spontaniczności aktów. Czułem się wszechmocnym, a przynajmniej wiele mogącym, supermenem, demonem, czarownikiem, magiem, lub kimś w tym rodzaju.
Ba! Byłem nim w oczywisty sposób, co potwierdzało kompletne zagubienie się mojej ofiary, którą (wyznaję to otwarcie) litościwie gardziłem.
Facet miał już tego dość. Raptownie zerwał się z ziemi i przeraźliwie krzycząc, w sprinterskim stylu wybiegł z rynku w stronę najbliższego kościoła.
- Pokój jego duszy - wyszeptałem - a światłość wiekuista niechaj mnie nie opuszcza.
- Duch!.. Duuuch!.. Diaabeeeł! - z dala dolatywały coraz słabsze zawodzenia.
Świadkowie tego wydarzenia, zdaje się, też byli nieco stropieni i cichcem, acz nie powoli, pojedynczo i grupami wyludniali rojne i gwarne zazwyczaj o tej porze miejsce.

Ja natomiast byłem wielce zachwycony możliwościami, które kryły się w wynalazku mojego inteligentnego sąsiada.
- Fenomenalne! Genialne! Niesamowite! - zachwycałem się i z niezmierną satysfakcją odleciałem do domu.

Powrót do swej fizyczności miał wiele odcieni. Doznania jakie miałem po wcieleniu trudno opisać. Wydawałem się sobie olbrzymem, a moja dusza nie potrafiła znaleźć miejsca w mym fizycznym ciele. Latała po nim jak nietoperz po pustej piwnicy. Straszne uczucie! Minęło kilkanaście godzin tej kwarantanny, zanim wszystko wróciło do normy. Z tego i z poprzednich doświadczeń wnioskuję, że każda taka podróż powoduje różnorakie, uciążliwe i bardzo niemiłe skutki uboczne. Najpierw wystąpiły u mnie napady bełkotu i gaworzenia. O tym co mnie spotkało w innym przypadku raczej nie napiszę, ponieważ ta historia (pomijając nieopisywalne jej strony) również w żadnej mierze nie pasuje do atmosfery nadchodzących Świąt Trzech Króli. Ostatnio natomiast, wcieliwszy się, stałem się własnym kosmosem i trochę trwało nim odnalazłem poprzednie wymiary. Takie są odwrotne strony niektórych medali. Przykrość tego faktu złagodziła jednak refleksja, że zawsze mogę pozwolić sobie na nowy eksperyment. Jestem przekonany, że dojdzie do tego bardzo szybko. Choćby i późniejsze następstwa były gorzkie i bolesne.
Jest to jak kac po beztroskim pijaństwie. Już na starcie finał jest dobrze znany, a jednak chleje się dalej z bezprzykładnym zapamiętaniem. To taka czysto męska konkurencja, która z pewnością nie jest wielu obca. Nie będę więc drążył tematu.

--------------------
Ostatni okres znów był i nadal dla mnie jest wielce niespokojny oraz bardzo wycieńczający mój niemłody w końcu organizm. Kilkakrotnie wyjeżdżałem do Lizbony na kolejne próby i przesłuchania. Do tej pory dziwiłem się, że ćwiczymy tak dziwne, żeby nie powiedzieć wręcz dziwaczne utwory, zupełnie nieznane kompozycje nawet specjalistom. Nie powinienem wyjawiać tych spraw, gdyż i one są poufnymi informacjami. Ale za dużo tych tajemnic i sam już tracę orientację co jest supersekretem a co tylko sekretem.
Jak pamiętacie, nadmieniłem w ostatnim liście, że zrelacjonuję pewną pikantną wyprawę w przeszłość, przy użyciu wynalezionego przez mojego sąsiada wehikułu czasu, który wymagał tylko niewielkich usprawnień. Niestety wystąpiły tego rodzaju przeszkody, że z tą relacją muszę jednak zaczekać. Postanowiłem natomiast uchylić rąbka tajemnicy, o której co jakiś czas przebąkiwałem i która zaczęła mnie już ogromnie przytłaczać. Być może nie mogę jej już sam udźwignąć.
Może nie czynię słusznie dopuszczając postronne osoby do tak niebezpiecznych spraw i narażam je również na niebezpieczeństwo. Sądzę jednak, że nikomu nie powtarzacie niczego z tego co tu piszę. Jeśli budzą czyjeść obawy, to niech ich nie czyta i skasuje wszelkie ślady wskazujące na to, że coś na ich temat wie. Jeśli z jakiś względów przechowuje coś w kopiach, to nich trzyma je w ukryciu. Te przestrogi nie są bynajmniej na wyrost!

Wracając do rzeczy, otóż muzyka, którą ćwiczymy w Lizbonie doprowadza nas, wszystkich bez wyjątku wykonawców, na krawędź choroby psychicznej. Niektórzy skarżą się na silne bóle głowy, lub uszu, inni miewają koszmarne sny lub przewidzenia. Ja jestem stale przygnębiony i przepełniają mnie niejasne, trudne do wytłumaczenia lęki. Do niedawna nie dostrzegałem jeszcze ich przyczyn, intuicyjnie czułem, że są blisko, choć nieźle ukryte, jednak niemal na wyciągnięcie ręki.
Nachodzi nas niekiedy, równie często mnie jak i innych muzyków, chęć zerwania kontraktów i wycofania się, jakby to powiedzieć, na poprzednie pozycje, nieraz życiowo znacznie trudniejsze i pełne zmartwień, lecz swojskie i wielokroć przećwiczone. Ktoś mi w tajemnicy wspominał o manii samobójczej, która go zaczęła prześladować. Tak, tak, jest to całkiem możliwe. Sam łapię się na tym czasami, że świat i życie mi zobojętniały. Mimo to nadal gramy, gdyż nasze obecne wynagrodzenie za tę zadręczającą pracę jest tak korzystne, że szafujemy własnym zdrowiem, a niektórzy może nawet i życiem. Co prawda pracujemy w odpowiednich, tłumiących uniformach i kombinezonach oraz w specjalnych hełmach ochronnych. Robimy też częste i długie przerwy między sesjami i mniejsze w trakcie prób. Zmieniamy składy orkiestrowe i na ile to możliwe urozmaicamy grane utwory, ćwicząc w ciągu jednej tury wyjazdowej do około czterdziestu kompozycji. Co kilka dni jest zawsze jeden dzień wolny od prób. Jednak powracam do domu skrajnie wykończony. Nadaję się do generalnej i kompleksowej regeneracji. Ale na taki serwis nie mam czasu. Lata też swoje robią. Może dawniej znosił bym to o wiele łatwiej.
Basa rzadko teraz widuję, oddałem go na przechowanie znajomej z biura podróży i jemu chyba dobrze robi to rozstanie. Ma bowiem właściwą opiekę i atrakcyjne psie otoczeni oraz takie rozrywki, jakich ze mną nigdy nie zażywał. Jest obecnie stale trzeźwy, a przynajmniej się nie upija tak jak wcześniej. Ja zaś nie odczuwam braku psiego towarzystwa. Całe życie, jak już wielokrotnie pisałem, byłem samotnikiem, a ostatnio wręcz zaprzysięgłym pustelnikiem. Nieliczne aktywniejsze społecznie lata (bliższe i dalsze towarzystwo) są już od dawna za mną. Nieobecność Basa jest i dla mnie wytchnieniem.
Twierdzę po niedawnych doświadczeniach z moim domownikiem, że pijany pies prezentuje się znacznie gorzej od pijanej kobiety. Przynajmniej w moich oczach tak to wygląda. Oczywiście prawdziwe damy nigdy się nie upijają, co stawia je ponad wszystkimi mężczyznami, nawet ponad abstynentami, ma się rozumieć. Nie jestem wrogiem korzystania z darów bożych przez kobiety. Prosze mnie źle nie zrozumieć. Kieliszek dobrego wina, lub naparsteczek likieru nie przyniesie damie ujmy. Lekki rauszyk w wesołym, kulturalnym towarzystwie też jest dopuszczalny. Jednak wolę zapach dobrych perfum od odoru gorzały wionącego z kobiecych ust, nawet najpowabniejszych. Zapachy wydzielane przez mężczyzn nigdy mnie nie interesowały, dlatego nie mam w tej kwestii wyrobionej opinii. Sądzę jednak, że pijak nie różni się specjalnie od pijaczki, a pies - pijak, to już prawdziwe okropieństwo.
Ach! Widzę, że nie mogę zebrać się w sobie i zrelacjonować zapowiedzianych sekretów. Być może robię tak podświadomie, gdyż ich ciężar jest ponad me wątłe siły. Dlatego jednak przemilczę możliwie wiele i skupię się na najbardziej naglącej sprawie.
Jednak mimo wszystko biję się bez przerwy z myślami, czy wolno mi to w ogóle robić i jak głęboko wypada dopuścić postronnych do tajemnic, które mnie samego powoli, lecz konsekwentnie niszczą. Najlepiej jeśli będziecie myśleć, że wszystko co piszę jest zmyśloną, nierzeczywistą i całkowicie fikcyjną historyjką, która powstała tylko w mojej wyobraźni. Ostatecznie wolałbym przecież, żeby tak właśnie było. Ale niestety nie jest! Uwierzcie mi, że nie pisnąłbym o tym wszystkim nawet jednego słówka, gdyby nie ostatnie wydarzenia, które mną wstrząsnęły. Ta kropla przelała kielich, który i tak wcześniej przeciekał. Zresztą, kto to wie, która z niezliczonych kropel przelewa kielich? Po prawdzie każda, jeśli zbierze się ich dostatecznie dużo.
Otóż przypadek sprawił, że stałem się świadkiem bardzo szczególnego spotkania.

---------------------
Któregoś dnia, po szczególnie męczącej i nużącej turze prób i przesłuchań, poszedłem niechcący nie w tym kierunku co zawsze. Po prostu pomyliłem sobie korytarze i skrzydła budynku. Wielu bardziej rozgarniętym ludziom w moim wieku zdarza się to czasami, to i mnie może spotkać taki, zapewne trochę wstydliwy przypadek. Zamyślony i przemęczony, nie uświadomiłem sobie omyłki, aż do momentu, gdy oto wszedłem do dużego pokoju, który w niczym nie przypominał mi tego pomieszczenia, gdzie planowałem dojść (przepraszam za to dodatkowe wyjaśnienie, ale chodzi ni mnie ni więcej o toaletę).
Zmieszany i niezadowolony, a nadto obligowany wyższą koniecznością, zamierzałem natychmiast wyjść i poszukać właściwego miejsca, gdy nagle moją uwagę przykuł dziwny obiekt znajdujący się w centrum pokoju. Pilne powody, dla których wyszedłem z sali koncertowej, też jakby nieco ustąpiły. Więc rozejrzałem się wokół i ostrożnie zamknąłem za sobą drzwi.
Na ceramicznej podłodze z grafitowych i kremowych płytek ułożonych w szachownicę, na prostokątnym podium (był to wielki blat albo stół zasłonięty niemal do podłogi lśniącym, bordowym suknem) stała dziwna konstrukcja, przypominająca jakby przekrój przez przewód pokarmowy człowieka lub jakiegoś innego stworzenia, skrzyżowany z instrumentarium orkiestry dętej, splecione i poskręcane ze sobą waltornie, flety, klarnety, puzony, trąbki, rożki i ich przeróżne kombinacje, sprasowane w bardzo ciasno upakowanym pudle, albo kontenerze.
- Co to za dziwactwo? - wyszeptałem zdumiony i jednocześnie zaciekawiony samą ideą i techniką gry na tak szczególnym instrumencie. - Może to jest jakaś alegoryczna rzeźba - domyślałem się sensu konstrukcji, ale jej fragmenty pokazane w formie instruktażowych przekrojów wskazywały, że mam przed sobą rozumnie i celowo wytworzone urządzenie o niejasnym przeznaczeniu.
Duży i baloniasty “żołądek” tej struktury znajdował się na samym dole. Od niego odchodziły, kierując się wzwyż rurkowate odgałęzienia, wyglądające jak jelita, kiszki i kiszeczki o różnych przekrojach poprzecznych, owalnych i kanciastych. Trudno te formy opisać. Mniej więcej w połowie wysokości „instrumentu” wpadały one pod pewnym kątem do wielkiego, torusowatego pierścienia (bo nie był to idealny torus). Nie znajduję właściwszego określenia dla owego elementu, ale mniejsza z tym. W przekroju był on złożony z olbrzymiej liczby spiralnie ułożonych żyłek i przewodów. Gdzieś z centrum tego niby-torusa odchodziła inna wiązka rurek i rureczek, które u góry zakończone były tulejowymi i spłaszczonymi dyszami i tubami o różnyck kształtach i wielkości. Niekiedy elementy były podwójnie, potrójne i zwielokrotnione, częto szeregowo sprzężone. Inne przywodziły na myśl lufy rewolwerów zakończone tłumikami. Istna poliforma kształtów składała się na te jak sądziłem „szalone organy”. Całość sprawiała wrażenie czegoś na wpół żywego, jakby wręcz organicznego i groźnego zarazem.
Z szeroko otwartymi oczami oglądałem to monstrum ze wszystkich stron, gdy nagle do moich uszu doleciał szmer zbliżających się korytarzem kroków kilku, a przynajmniej trójk,i osób. Niewiele myśląc odsłoniłem bordowy obrus i wskoczyłem pod stół. Dlaczego tak zrobiłem, nie umiem tego wyjaśnić. Po prostu zadziałał instynk, niekontrolowany impuls, ale jak się stało, tak się stało.
- Boże, jak nisko upadłem! - wykrzyknąłem w myślach.
- Pod stół! - zagrzmiał w głębi mej istoty nieludzki głos i pierwszy raz zadrżałem z trwogi.
W ogóle ostatnio zachowuję się dziwnie i podejrzanie i miewam jakieś zwidy i majaki. To chyba życie w ciągłym nerwowym napięciu i w permanentnym, pozbawionym chwili wytchnienia stresie tak rozchwiało mój prawie doskonały, idealny charakter. Do niedawna czułem się niewinny i czysty jak aniołek. Mogłem z podniesionym czołem spojrzeć każdemu w twarz, a ostatnio to nawet sobie miałem trudości.
- Mój Ty Drogi Boże! - westchnąłęm cichuteńko w duchu.
Ledwoże co się schroniłem przed nieznajomymi, którzy raptownie weszli do pokoju.
- Otwarte?! - usłyszałem zdziwiony, a jednocześnie niezadowolony głos F. - To jest niezgodne z instrukcjami i wręcz niedopuszcalne – syczał gniewnie.
- W oczekiwaniu na gościa.. a..aa.... chodziło...ooooo.. o przygotowanie pokoju - nerwowo drżący głosem tłumaczył się ktoś, ktogo nie umiałem skojarzyć, ale już go gdzieś kiedyś słyszałem.
Zamarłem pod stołem niczym wyżeł na łowach i wstrzymałem oddech. O wcześniejszej potrzebie też całkiem z wrażenia zapomniałem. Nastawiłem uszu z niegodnym człowieka honoru, wręcz nikczemnym, co tu dużo mówić, zamiarem podsłuchiwania nieprzeznaczonej dla mnie rozmowy. Teraz pojawiła się nowa trudność. Otóż Wasowie, bo byli to chyba sami mężczyźni, rozmawiali w nieznanym mi języku. Skupiłem słuch i wszelkie swoje talenty, by zapamiętać każde zdanie, każde słowo, każdą sylabę i każdą głoskę z tej enigmatycznej paplaniny. Ta koncentracja pozwoliła mi wytrzymać w trudnej pozycji i znosić ból przeszywający mnie od stóp po czubek głowy. Starość nie radość, niestety.
Po jakichś dwudziestu-trzydziestu minutach rozmawiający mężczyźni wyszli i znów pozostałem sam. Gdy opuścili pokój wyjrzałem powoli spod obrusa i niedostrzegając niczego podejrzanego wyszedłem spod niego na czworaka, na zesztywniałych kończynach krokiem wielbłąda cierpiącego na podagrę. Zanim w końcu wyprostowałem obolały i steżały skurczem grzbiet mineła dłuższa chwila. Po paru minutach mogłem sie już sprawiej i normalniej poruszać w postawie prawie pionowej. Możliwie najszybciej dopadłem drzwi. Na szczęście znów ich nie zamknięto. Udało mi się niezauważenie dotrzeć do swego pokoju hotelowego. Po drodze zatrzymałem się w najbliższej toalecie, a był to już najwyższy czas. Po wejściu do pokoju zaryglowałem za sobą drzwi i natychmiast usiadłem przy biurku. Wyjąłem zeszyt i szybko stenografując zanotowałem zapamiętaną rozmowę.
Dopiero po trzech dniach o tamtego wydarzenia mogłem pójść do biblioteki uniwersyteckiej, gdzie udało mi się przetłumaczyć zrobione notatki. Okazało się, że Wasowie rozmawiali po fińsku. Ponieważ biblioteka dysponowała słownikami i podręcznikami portugalskimi, musiałem tłumaczyć dwuetapowo. Z fińskiego na portugalski i dalej na grecki, który dość dobrze znam.
W miarę jak odkrywała się przed moimi oczami treść owej tajemniczej rozmowy, ponownie zadrżałem z trwogi, a włosy zaczęły stawać mi dęba (bo musicie wiedzieć, że mam jeszcze nieco włosów na skroniach, jednakowoż rzadkich i siwych niestety).

----------------------------------
Oto streszczenie istotnych wypowiedzi z tego co podsłuchałem. Wnioski wypływają same!
- Jak to działa - nieznajomy głos (N.G.).
- Och! Jak?! - F. z entuzjazmem. - Niezawodnie, skutecznie, precyzyjnie, niezauważalnie, niewykrywalnie i przede wszystkim totalnie!
- No dobra.. ee... tam... - N.G. z przekąsem. - Chodzi mi konkrety Wasie F.
- Instalacja, której makietę drogi Was widzi może być wszędzie wykonana. Jej realizacja nie wzbudzi najmniejszych nawet podejrzeń, ale dla lepszego zamaskowania inwestycji warto ogłosić konkurs na projekt architektoniczny nowej stacji metro, albo czegoś w tym rodzaju i budować to pod takim lub innym niezby trefnym szyldem. Oczywiście konkurs otwarty dla wszystkich projektantów, z wielce szacowną niezawisłą komisją, która w trybie bezstronnych i przejrzystych procedur wybierze oczywiście nasz projekt. Rozumiemy się, hę? - zapytał znacząco i przeszedł do referowania zasady działania instalacji. - Najniżej znajduje się sala, nazwijmy ją „orkiestrową”. Tutaj „wybitni”... hihihi... muzycy, których obecnie szkolimy, wyprodukują ładunek dźwiękowy, zwany naukowo „fonotonotronowym”. Tymi przewodami odpowiednio przetworzone dźwięki dopływają do cyklo-fono-tonotronu (domyślam się, że chodzi chyba o tę część urządzenia w kształcie torusa), gdzie nabierają olbrzymiej szybkości, dynamiki i gigantycznej... wręcz megagigantycznej mocy, a następnie opuszczają instalację jedną z tych dysz-wyrzutni w formie konkretnego sprężonego pocisku dźwiękowego („ładunku fonotonotronowego”) i z wielką precyzją docierają do dowolnie wybranego obiektu na Ziemi, ale nawet podziemnego lub nadziemnego. Co się dalej dziej to wie już Was z naszych ulotek reklamowych. Pocisk dzwiękowy (ładunek) jest niewykrywalny, ani przez radary, ani jakiekolwiek inne urządzenia. Gołym lub uzbrojonym okiem, też nie da się go zauważyć. Jest niezniszczalny, celny i piorunujący - szczycił się F. przed swoim kontrahentem. - Sam system naprowadzania na cel to super–hiper-majstersztyk, drogi gościu!
- Jakie są wasze gwarancje, że nie wyrzucimy pieniędzy w błoto? - zapytał beznamiętnie N.G.
- Możemy wam zademonstrować działanie naszego prototypu, ale na nieco mniejszą skalę - zastrzegł poważnie.
- Chętnie obejrzę - odparł N.G.
- W grę wchodzi na przykład strącenie samolotu albo coś w tym rodzaju. Czy to was przekona? - upewniał się F., a mnie przeszły ciarki po grzbiecie.
- O.K. To wystarczy - przytaknął N.G. - Kiedy zrobimy próbę generalną?
- W przyszłym miesiącu.
Następnie F. opisał szczegółowo możliwości morderczej instalacji. Nie chcę przynudzić technicznymi detalami, więc ograniczę się do samej idei i meritum sprawy. Wykorzystuje się dźwięk wytworzony w tym zbrodniczym urządzeniu do wywoływania różnorodnych katastrof i kataklizmów. Od trafienia małym pociskiem dźwiękowym w pojedynczą osobę, lub grupkę ludzi, dalej - poprzez strącanie samolotów i obiektów unoszących się w powietrzu atmosferycznym lub też zatapianie jednostek pływających (nawet łodzi podwodnych), do wywoływania supertajfunów i gigantycznych trąb powietrznych, kilkusetmetrowych fal oceanicznych, trzęsień ziemi i erupcji wulkanów, a nawet zniszczeń miejsc znajdujących się bardzo głęboko pod ziemią. Zgroza i okropieństwo!
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zaangażowano do tego haniebnego przedsięwzieńcia muzyków, artystów oddanych sztuce. Niewinnych twórców, których talent i umiejętności mają zdaniem grupy zbrodniarzy w rodzaju F. slużyć celom zbrodniczym.
Aby osiągnąć taki skutek utwory muszą być zagrane perfekcyjnie, nuta w nutę. Dlatego tak intensywnie się nas szkoli i zwraca uwagę na dyscyplinę i idealną harmonię. Próby wykorzystania elektronicznych odtwarzaczy dźwięku nie wypadły pomyślnie. Niezbędni są muzycy, ich instrumenty i siła sprawcza sztuki, których nie da się sztucznie wygenerować.
Co za perfidia i przeklęta niegodziwość tkwi w ludziach pokroju F. Jedyna humanitarna wartość, która przed wiekami z bydlęcia wzbudziła do istnienia człowieka, czyli sztuka, ma być teraz zaprzęgnięta do zbrodniczej, upiornej machiny, siejącej śmierć, zamęt i zgliszcza. Uruchomienie jednej takiej instalacji przekracza wielokrotnie swoją niszczycielską mocą wszystkie zgromadzone dziś na Ziemi arsenały atomowe. F. chwalił się (co za hipokryzja), że pociski dźwiękowe są „ekologiczne”, bo nie skażają terenu. Niszczą i eliminują tylko „doraźnie” wrogów i ich siły zbrojne, i oczyszczają ziemię pod przyszłe, nowe osadnictwo. Koszt urządzenia też jest mizerny w porównaniu z tym, co mocarstwa światowe wydają na konwencjonalne i niekonwencjonalne zbrojenia. F. nie ukrywał, że uważa się za człowieka interesu i jedynym motywem, który nim kieruje jest oczywiście zysk. Na sprawach wojskowych i na polityce zna się mało i nie czuje odpowiedzialności, za to co z instalacją zrobią jego majętni i potężni klienci.
- Hihihi.. Mam czyste ręce, a głównie sumienie – śmiała się szyderczo, wręcz szatańskim chichotem.
Aż ciarki przychodzą na jego wspomnienie.
- Podły! Podły i zimny zbir! - szeptałem opuszczając uniwersytecką bibliotekę. - Kanalia! Ale co mam teraz zrobić? Kto mi uwierzy, że tak niesamowite pomysły zrodziły się w zbrodniczych umysłach istot wyglądających na ludzi oddanych sztuce, na dobrodziejów i mecenasów?
Na domiar wszystkiego F. podszedł do mnie po kolacji i oznajmił, że niebawem najlepsi muzycy, ze mną włącznie, zaczną już grać prawdziwe koncerty.
- W końcu wasza ciężka praca wyda owoc - powiedział z miłym uśmiechem. - Do tej pory świat nie docenił możliwości, jakie kryją się w sztuce, ale niebawem pojmie jej wyjątkowość. Zapewniam Wasa, Beniaminie - spojrzał mi głęboko w oczy. - W sztuce, w prawdziwej sztuce - podkreślił - drzemie niezwykła, a nawet straszliwa moc. - Porażająca, boska siła - dodał po chwili zamyślonym tonem.
Nie muszę chyba Wasam mówić co czułem w tym momencie. Mam zgodnie z podpisanym wcześniej kontraktem, w przyszłym miesiącu uczestniczyć w zbrodni. Jeden z paragrafów zobowiązuje mnie do grania w wyznaczonych przez F. miejscach, bez względu na jakiekolwiek okoliczności i warunki. Za to mi zapłacono.
Mam więc zagrać rekwiem nad grobem niewinnych ludzi podróżujących samolotem bądź statkiem, albo może spowodować trzęsienie ziemi lub wywołać tornado. Czy Wasi w to wierzycie i pojmujecie?!
Sam przecież nie dał bym wiary, słysząc podobną historię. Nie mam pojęcia gdzie się udać i jak mam znaleźć ewentualnych sojuszników, bo że muszę coś przedsięwziąć, to nie ulega wątpliwości.
Szczerze mówiąc najchętniej poszedłbym na zwolnienie lekarskie, na chorobowe, albo zerwał kontrakt. Tylko niczego w ten sposób nie załatwię. Ale w zasadzie dlaczego mam uważać, że powinienem cokolwiek zrobić w tej sytuacji? Boże! Czemu właśnie mnie to spotkało!? Przez całe życie starałem się być nikim. Nie rzucać się w oczy. Spokojnie i bez wstrząsów przeżyć dany mi czas. Niczyjego na świecie (prócz szczerych i oddanych sztuce artystów) towarzystwa nie pragnąłem. Tak zwana ludzkość nic mnie w istocie nie obchodzi. Najwyżej tyle co zżerające się wzajemnie robactwo. Ich sprawy nie są moimi sprawami. Ich los jest dla mnie bez znaczenia. To prawda, że wśród tych krwiożerczych i zżerających się wzajemnie barbarzyńskich mas żyją również artyści, najcenniejszy z gatunków stworzonych przez Boga. Genialni, fenomenalni i wsWasiali malarze, aktorzy, muzycy, poeci i pisarze. Również konie i foki występujące w cyrku zaliczam do tej kategorii. Artystycznie uzdolnionym ptakom lub psom też nie mogę odmówić przynależności do tego grona wybrańców (z wyjątkiem oczywiście Basa, któremu daleko jeszcze do doskonałości, a i nie wszyscy, którzy zajmują się sztuką są artystami czystej krwi). Tylko tych szczególnie cennych, twórczych istot szczerze mi żal, im współczuję i pragnę dla nich samego dobra, ale czy sam z tego powodu mam się poświęcać? Nie wiem! Nie wiem! Nie wiem!! Och! Raz mateńka rodziła! Chyba jednak tak trzeba, tak powinienem, tak należy postąpić, prawda? Ciekaw jestem, co Wasi o tym sądzicie? Mam tylko wielką prośbę, żebyście mnie w moich zamierzeniach (cokolwiek postanowię) wspierali myślą i cichą modlitwą. To doda mi niezbędnych sił, abym spróbował przeciwstawić się złu (temu, które jest we mnie również). Może jeszcze nie jest za późno? Módlmy się o to, proszę! Ach! Jakiż jestem dziś samotny i zagubiony. Jakiż nieporadny i przygnębiony. Chyba raz tylko kiedyś czułem się podobnie. Przed wieloma laty, gdy dopiero zaczynałem poznawać życie. Gorzkie to wspomnienia. Było to w Szkocji. Miałem chyba z sześć lat, a może mniej. Pamiętam to dobrze, jednak owa historia wymaga pewnego wprowadzenia, żeby trochę oświetlić jej okoliczności i niektóre dalsze wydarzenia z mojego skromnego życia. Może przy innej okazji ją opiszę. Teraz mimo, że jest dogodny zimowy nastrój do sentymentalnych reminiscencji, nie mam do tego chęci i głowy. Jeśli o tę ostatnią idzie, to czuję wyłącznie tępy ból w skroniach. Pod czaszką zapalają mi się czerwone światła, i napisy ostrzegawcze w rodzaju :
“Wojennaja zona, whod zaprieszczien!”

-------------------------------------
prawda jest bezcenna i nikt jej nie kupi nawet za miliony złotych dolarów franków euro
prawdę można jedynie ofiarować, ale tylko nędzarzowi, który niczego nie ma
tylko zupełny łazarz jest zdolny przyjąć taki dar
tylko on ją poznaje i docenia
------------------------------
Byłoby to niegodne, gdybym się radował z ofiar wielkich bardziej niż z małych, bo w takim razie ofiary złoczyńców musiałyby mi sprawiać nieraz więcej radości niż dary ludzi uczciwych, ale też wtedy i życie ludzkie musiałoby nie mieć żadnego sensu, gdyby rzeczywiście ofiary złoczyńców były mi milsze niż ofiary ludzi uczciwych.
/Bóg Sokratesa/
---------------------------------
nie wspiera mnie i nie zniewala jakikolwiek bóg
nie wspiera mnie i nie zniewala jakikolwiek kościół
nie wspiera mnie i nie zniewala cokolwiek bądź urojonego i realnego
nawet ta wolność od wspierającego i zniewalającego nie wspiera mnie i nie zniewala
nie dziwi więc, że jestem szczęśliwy i niezmiernie zadowolony

--------------------------------
Ponieważ każdy, kto chce żyć, musi żyć z czegoś, najczęściej z własnej pracy, więc i mnie to dotyczy. Okazało się, że nie należy mi się zasiłek chorobowy, ani renta. To jeszcze nie wszystko. Wyszło na jaw, że zalegam ze składkami na ubezpieczenia i z tego powodu miałem w domu wizytę komornika, który zajął mi kilka wartościowych przedmiotów. Muszę więc zapracować nie tylko na bieżące utrzymanie, ale winien jestem tu i tam zapłacić spore zaległości. Szkoda mówić. W każdym razie zmuszony okolicznościami, ale i poczuciem odpowiedzialności postarałem się o nową pracę. W urzędzie zatrudnienia nie umiano mi pomóc. Pracowników z moimi kwalifikacjami nikt dziś nie potrzebuje. Znalazłem się w trudnym położeniu, ale człowiek wolny, jest wolny zawsze, a nie tylko wtedy, gdy mu się na to pozwoli. Więc sam się zatrudniłem i to legalnie. Pracuję od kilku tygodni jako wyjątko. Ta robota bardzo mi pasuje i co ważne, kłopotliwe ataki choroby wywołujące u mnie bolesne jęki mogę też łatwo zamaskować, wyjąc jednocześnie zarobkowo.
Jestem obecnie jedynym wyjątkiem w mieście. Mam koncesję z numerem WYJ. - 00001/11 na wykonywanie usług wyjątka dla osób prywatnych i prawnych - zmotoryzowanych, która zezwala mi, co prawda tylko, na obsługę do trzech pojazdów samochodowych jednocześnie, ale we wszystkich przewidzianych kodeksem drogowym przypadkach zakazu wjazdu, zatrzymywania się, postoju i parkowania. Wszędzie gdzie tylko jest taki zakaz “za wyjątkiem...” czegoś tam, na przykład “za wyjątkiem śmieciarki” to ja mogę swobodnie wprowadzić tam i zaparkować każdy samochód lub inny pojazd, bo jestem zgodnie z pozwoleniem, między innymi - „wyjątkiem śmieciarki”, a także: „mieszkańców, zaopatrzenia, inwalidów i wszelkich pojazdów uprzywilejowanych”.
Pracy mam huk, szczególnie dużo potrzeb jest w śródmieściu, gdzie nie ma zbyt wiele miejsc postojowych. Każdy kto musi się tam zatrzymać, woli mi zapłacić za usługę wyjątka niż dostać mandat. Na początku miałem trochę kłopotów z policją i strażą miejską, ale po zapoznaniu ich z koncesją, dali mi spokój. Muszę być tylko widoczny, dlatego ubieram się dosyć nietypowo i w ręce trzymam stosowny znak. No i zgodnie z wydanym zakresem działalności muszę bez przerwy wyć. Dlatego pracuję tylko cztery godziny dziennie, bo na tyle starcza mi głosu.
Niekiedy zamawiają mnie do konkretnej sytuacji. Zdarza się, że ktoś musi zaparkować w miejscu niedozwolonym, o ściśle określonej porze. Na przykład pod bankiem, lub pod więzieniem, w dniu takim i takim w godzinach od X do Y, gdzie jest surowy zakaz postoju za wyjątkiem samochodów uprzywilejowanych. Dla mnie to pryszcz. Za mną, czyli za koncesjonowanym wyjątkiem, każdy może tam sobie stać, ile tylko chce. Muszę jednak bacznie uważać, by stać w odpowiedni sposób, to znaczy z przodu, przed maską samochodu. Niekiedy nie jest całkiem oczywiste, gdzie powinienem się ustawić, a już nie daj Boże, gdy zakaz dotyczy czegoś “z wyjątkiem”. Zmienia to w istotny sposób sens mojej pracy. Brak jednej malutkiej literki, a lepiej żebym nie pojawiał się w takim miejscu. Na tego rodzaju okoliczność ubezpieczyłem się od odpowiedzialności cywilnej. Licho nie śpi. Ogólnie rzecz biorąc nie mogę jednak narzekać na to zajęcie. Nie są to specjalne kokosy, ale żyć można.

-----------------------------
miarą wolności nie jest ilość posiadanych niewolników
wolność nikogo nie zniewala
nie można uczynić wolnym
wolność nie jest darem
być absolutnie wolnym to po prostu być
-------------------------------

Droga M.
Przyznaję, że jestem wielce zaniepokojony brakiem odpowiedzi na mój ostatni listy, który wysłałem już dość dawno. Mam nadzieję, że nic się nie stało i jesteś zdrowa. Jeśli przesadzam z tym niepokojem i uważasz, że jest on co najmniej nie na miejscu, to mogę tylko za to przeprosić. Przypuszczalnie wynika to z mego obecnie kiepskiego stanu psychicznego. Nie pamiętam, czy przed wypadkiem byłem aż tak znerwicowany.
Bas, to zupełnie coś innego. On po prostu jest urodzonym histerykiem, lecz ja zawsze odznaczałem się przysłowiowo niewzruszonym, stoickim spokojem, stalowo-damsceńskim hartem ducha i kamienno-betonową siłą woli. Uczciwie i nieprzesadnie powiem, że mógłbym stać w Sevres jako doskonały wzorzec istoty ze wszech miar zrównoważonej. Ech! Tak było, zanim nastąpił ten tragiczny wypadek. Teraz ciągle bardzo się zamartwiam, nie tyle rzeczywistymi , co urojonymi, koszmarnymi produktami mej kalekiej pamięci. A właściwie niepamięci.
Jeśli to tylko są zwyczajne urojenia, to chwała Bogu. Co prawda Seneka powiedziałby w takim wypadku, że zasługuję na to, by się spełniły, ale ja stanowczo nie zgadzam się cynizmem filozofa, który nie zawsze postępował wedle własnych słów. Można spytać dlaczego odrzucam (i robię to stanowczo) jego twierdzenie? Wyjasniam: Otóz przyszło mi do głowy, że byłaś z nami, to jest ze mną i Dominikiem w tej feralnej chwili. Dlatego wlaśnie nie odpisujesz na moje listy. Nawet nie jestem w stanie wysłowić potwornej obawy. Aż mnie w dołku ściska. Przez ostatni rok (myślę, że to chyba już rok będzie), kiedy zapadłem w śpiączkę i nie odzyskiwałem swiadomości, tak wiele mogło się wydarzyć. Może jest ktoś, komu nie przypadłby do gustu Twój dawny znajomy. Nie wolno mi narażać nikogo na kłopotliwe sytuacje. Dlatego nie ośmielę się Cię nachodzić, ani wydzwaniać do Ciebie, czego zresztą wcześniej też nie robiłem. Pisać listy do pięknej kobiety, to zupełnie coś innego. To było i jest w najwyższym tonie, że tak powiem.
Boże, jak ja się zżeram!
Nie widząc innego sposobu na skrócenie cierpien, postanowiłem w końcu skontaktować się z kimś, kto mógłby te obawy jednoznacznie rozwiać. Poszedłem do starego znajomego, jednego z ostatnich żyjących jeszcze muzyków z naszej slawnej filharmonii. Jest wybitnym klarnecistą i mistrzem kontrapunktu, ale stosowanego nie tyle w muzycznych kompozycjach, co w praktycznym działaniu, szczególnie odnoszącym się do intymniejszej strony egzystencji. Może kiedyś opowiem nieco więcej o nim, jeśli nie zrobiłem tego już wcześniej. Nie wiem co już mówiłem a co nie.
W każdym razie ów kolega autentycznie ucieszył się widząc dawnego znajomego, który bez wczesniejszej zapowiedzi odwiedził go w domu. Z wielką kurtuazją zaprosił mnie do swego mieszkania.
Rzeczywiście już niewielu nas pozostało z tak wybitnej niegdyś placówki kulturalnej, jaką była nasza filharmonia i jej orkiestra symfoniczna, a w szczególności myślę o gronie znamienitych muzyków tworzących zgrany zespół, oczywiście wraz z naszym wspaniałm Dyrektorem, wyśmienitym artystą i w ogóle wielce zasłużonym dla sztuki człowiekiem, o szczególnej charyzmie i niekwestionowanym autorytecie.
Ale do rzeczy. Na początku, jak to zazwyczaj bywa powspominaliśmy stare dobre czasy. Trochę go dziwiło, że siedziałem w kapeluszu, ale nie chcę się chwalić śladami po operacji. Rozmawialiśmy długo i na różne tematy, poruszając także dzisiejsze, codzienne sprawy, którymi żyje świat. W końcu znalazłem okazję by zadać mu pytania, które tak naprawdę mnie do niego sprowadziły.
Trudno mi to zrozumieć, ale w trakcie spotkania jego na początku szczera serdeczność przeobraziła się nagle w dosyć osobliwą, chwilami przykrą troskę. Ni z tego, ni z owego stał się spięty i w specyficzny sposób uważny. Odbierałem to instynktownie. W pewnym momencie wręcz zdało mi się, że traktuje mnie jak kompletnego szaleńca, lub kogoś równie niemiłego. Zauważyłem też, że był bardzo poirytowany moimi pytaniami, w gruncie rzeczy bardzo ostrożnymi, a nawet powiedziałbym nieśmiałymi. Z tonu jego wypowiedzi odczytywałem źle skrywany niesmak i wyraźne speszenie, jakbym go drażnił, albo wręcz napawał czymś szczególnie odpychającym. A czym to ja go niby miałem aż tak zaskoczyć i zdumieć, lub zniesmaczyć? Zna mnie od wielu lat. Przecież jestem ten sam co dawniej i jak zwykle uprzejmy, rzekłbym do przesady. No może prawie ten sam, bo przeciez w calej naturze wszystko podlega ciagłej zmienności i rozpadowi, aż do finalnej entropii. Żywe istoty jednako się starzeją i w zależności od osobniczych i gatunkowych cech proces ów przebiega podobnie. Za wyjątkiem nielicznych anomalii, rzadkich osobliwości lub cudów niemożliwych do wyjaśnienia. Zresztą kolega też od czasu, gdy go widziałem ostatni raz nie odmłodniał ani na jotę. Przeciwnie zaszły w nim dość znaczne zmiany. Naturalne ma się rozumieć, których nie zdążył jeszcze skorygowac operacjami plastycznymi. Zresztą najlepszy nawet lifting dałoby się łatwo zauważyć. Hibernacja też nie miała w tym przypadku miejsca, a mumifikacja dopiero go czeka. Trochę gderam, ale drab mnie zezłościł.
Piszę o tym tak szczegółowo, żeby na podstawie suchej tylko relacji nikt nie uznał mnie za gbura. Jego zachowanie też chcę sobie jakoś wytłumaczyć. Rozumie się, że chodzi mi głównie o spokój własnego sumienia.
Skoro więc kolega zaczął mi się dziwnie, wręcz nieufnie przyglądać, to i ja, mimo najlepszych z mej strony chęci, zrewanżowałem mu się podobnymi podejrzeniami. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że miły (przynajmniej niegdyś taki był) gospodarz nie jest już tym samym co dawniej człowiekiem. W końcu, jako się rzekło, czas ucieka i wszystko się zmienia. W pewnym wieku już tylko na gorsze. Wiem coś o tym.
Pozwolisz więc, że po tym przydługim wstępie zilustruję swe odczucia fragmentem rozmowy.
- Byłeś na pogrzebie Dominika? - zapytałem od niechcenia.
- Oczywiście. Nie bardzo cię rozumię - odparł, unosząc ze zdziwieniem brwi. - Zapomniałeś? Przecież to właśnie z tobą układałem wieńce i kwiaty na grobie, a na stypie, roniąc łzy wspominaliśmy nieodżałowanego nieboszczyka, przy sposobności oglądając obrazy jakiejś malarki, które byly wystawione w tamtym palacu. Czyżbyś zapomniał? - powtórzył, wyraźnie zmieszany. - Mówiliśmy nawet, że ta wystawa bardzo podobała by się Dominikowi. Tyle ciepłych uczuć było w tych obrazach i delikatnej, pełnej wdzięku kobiecości, trochę jakby dziecinnej, a przez to jasnej, prostej. Uznaliśmy zgodnie, że bardzo zachwyciły by Dominika. Był wielkim znawcą sztuki i jej oddanym sługą. Gdyby mógł obejrzeć wystawę, byłby oczarowany - pokiwał głową ze smutkiem i dodal. - Zasugerowałeś żartem, że nigdy nie wiadomo, czy nie towarzyszy nam w tej chwili, w innej nieco postaci.
Już ta wypowiedź wywołała u mnie lekki niepokój, bo pomyślałem sobie, że staremu przyjacielowi pomieszały się, lub splątały jakieś dwie różne imprezy, stypa na cześć naszego zmarłego kolegi z wernisażem, na których to będąc w śpiączce, w szpitalu z pewnością nie byłem, ale nie dałem po sobie poznać, że się myli. Byłoby to w tej chwili nieuprzejme. Próbowalem dalej drążyć temat, nie zważając na dziwne odpowiedzi mojego gospodarza.
- Biedaczysko, nie przeżył tego wypadku – westchnąłem. - Mnie się jakoś udało umknąć spod kosy, ale trochę się przechorowałem - powiedziałem niepewnie, ponieważ jego dziwne wspomnienia nie przystawały do ponurej prawdy.
- Wypadku? Jakiego?! - odparł gwałtownie, do cna zdumiony. - Jeśli sobie dobrze przypominam, a mam jeszcze... DOBRĄ PAMIĘĆ - z naciskiem podkreślił ostatnie słowa - to twierdziło się wówczas... Rok temu... po pogrzebie, że zmarł... z powodu nieuleczalnej choroby. Miał... cholernego... raka... Nieuleczalny... pieprzony... no...wo...twór... Złośliwy, najzłośliwszy z możliwych kancer... czy jak go tam zwał - rzekł urywanym glosem przez zacisniete zęby, przyglądając mi się z coraz to większą złością spod chmurnie zmarszczonych brwi.
- Tak! - westchnąłem i pokiwałem ze smutkiem głową, lecz nie wierzyłem już w tę jego dobrą pamięć. - Chciałem się ciebie jeszcze o coś spytać. Niewinna to zupełnie rzecz, po prostu drobiazg, maciopstwo - powiedziałem ostrożnie, by go jeszcze bardziej nie rozeźlić. - Czy w tym samochodzie... wiesz, w którym mieliśmy ten - zawahałem się - tragiczny wypadek... i Dominik niestety... - przerwałem na moment, próbując naprowadzić go na trop wydarzeń, które najwidoczniej wywietrzały mu z głowy - czy oprócz nas... ktoś tam... jeszcze był? - wydukałem, a po chwili, widząc jego niedowierzaniem rozdziawione usta wyszeptałem drżącym głosem. - Moo... mo... może ... dziewczyna?
- Nie bardzo wiem, o jaki wypadek ci chodzi - syczał przez zęby z trudem hamując gniew. - Dominik zmarł w szpitalu - odrzekł z naciskiem. - W szpi...ta...lu, w wyniku nieuleczalnej choroby. Nie zginął w wypadku drogowym, ani w katastrofie lotniczej, nie utonął w czasie sztormu na morzu, nie spłonął w pożarze, nie rozerwała go na strzępy mina zamachowców, nikt go nie zgładził na blższym lub dalszym wschodzie. Nic z tych rzeczy sie nie wydarzyło. Zmarł w warunkach, powiedziałbym najzwyklejszych, spokojnie i z godnością rozstajac sie z żywotem na szpitalnym lózku. Żadna też dziewczyna nie towarzyszyla mu w jego przejsciu na tamten swiat. Chyba coś pokręciłeś stary przyjacielu - wysapał, próbując zapanować nad nerwami (wcześniej sądziłem, że jest z natury dużo spokojniejszym czlowiekiem) i smętnie, jakby z rezygnacją, a dla mnie podejrzanie pokiwał głową. - Rzeczywiści nie wyglądasz najlepiej – dodał nieco cieplejszym tonem. - Chyba rzeczywiście musiałeś się ostatnio przechorować, Beniaminie? Ale to minie, nie przejmuj się stary druhu. Wszak, jeśli wierzyć w przysłowia, że czas leczy rany, to i w twoim przypadku się ono sprawdzi. No naturalnie, że tak się stanie, sam zobaczysz - pocieszał mnie bez wiary.
To paradoksalne, ale te slowa pseudootuchy należały się jemu, a nie mnie. Nie było jednak większego sensu wyprowadzać go z błędu. Wszak z natury nie jestem kłótliwy, ani też broń Boże mściwy.
- Co za ironia losu. Istna parodia pomyłek! - pomyślałem sobie tylko. - On chyba myśli, że mi odbiło, a sam już jest z niego kompletny pomyleniec i strupieszały sklerotyk. Biedaczysko.
Zrozumiałem w końcu, że w tej sytuacji nie dowiem się prawdy. Chłop ma już swoje lata, a w tym wieku, co tu wiele mówić, z pamięcią bywa krucho. Zmieniłem więc szybko temat rozmowy na mniej drażliwy, a po niedługiej chwili, jakby nigdy nic, uścisnąwszy po męsku prawice pożegnaliśmy się serdecznie i powróciłem do siebie, rozważając po drodze inne ewentualne sposoby odpowiedzenia sobie na nurtujące mnie pytania. Rezultat mych przemyśleń niestety był negatywny. Nadal nie rozwiałem nękających mnie obaw i doprawdy nie wiem ciągle jak to mam zrobić. Nie ukrywam swego znękania i dręczącego mnie niepokoju, bo zawsze z trudem skrywałem wszelkie uczucia. Chyba nawet nie umiem tego robić. Szczera ze mnie dusza. Przysłowiowo słowiańska. Niekiedy mi nawet dla żartów przygadywano, że po słowiańsku wołowata.
Ach! Boże, Boże! Co mam począć? Jeśli nie chcesz odpowiadać na moje listy, to nie. Twoja wola. Chciałbym mieć jednak pewność, że jesteś zdrowa i nic złego Cię nie spotkało.
Zrozum proszę moją sytuację. Otóż bardzo samotny i jak ja przez los doświadczony człowiek może mieć już nieco delikatniejsze, łatwiejsze do nadszarpnięcia nerwy. Z braku prawdziwych wspomnień mój umysł wypełniają urojenia, lęki i obawy. Nie tyle o siebie, co o osoby mi bliskie. Nie dość, że nic nie pamiętam z wydarzeń ostatnich miesięcy, może nawet i lat, to jeszcze pogubiłem wcześniejsze wspomnienia. To okropne uczucie, jakby nie widzieć tego, co się ma w zasięgu ręki. Tak właśnie to odczuwam. Niby coś jest, ale nie mogę tego uchwycić. Pamięć, którą niegdyś miałem fenomenalną (żartowano nawet, że mozartowską), utraciłem chyba nieodwracalnie.
Gra na skrzypcach też zupełnie mi nie idzie. Dominik powiedziałby, że mam “leniwy” smyczek, co jest najłagodniejszym napomnieniem, jakie w takich razach mówił. Nawet już nie sięgam po instrument, choćby tylko dla zabicia czasu.
Częściej niż niegdyś oglądam teraz telewizję. Co ja piszę, częściej! Poprzednio, a o tym wiem z całą pewnością, w ogóle jej nie oglądałem. Jednak tak wiele się dziś zmieniło i odeszło w przeszłość.
Piszę o tym oglądaniu, bo coś dziwnego mi się przytrafiło. Niedawno wyświetlono film pod tytułem “Lisbon story”. Miałem niejasne uczucie, że skądś znam to miasto. Jakby deja vu, albo coś doń podobnego. Gdy na ekranie pojawiała się panorama lub inny fragment Lizbony, szczególnie śródmieścia, ale też odleglejszych dzielnic, jakaś ulica, plac, pojedynczy budynek, albo tylko drobny detal fasady, od razu i bezbłędnie przeczuwałem następne kadry I ujęcia. Jakbym je już kiedyś widział, a przecież nigdy nie byłem nie tylko w Lizbonie, ale nawet w samej Portugalii. Przynajmniej tak mi się zdaje. Przypomniałem sobie, że pisałem Ci o jakiejś planowanej podróży w tamtą stronę, ale czy do niej mogło rzeczywiście dojść przed tym wypadkiem, nie mam najmniejszego pojęcia.
Ile jeszcze znaków zapytania jest przede mną?!
Niemniej film bardzo mi się podobał, szczególnie kiedy ukazywał miejscowych muzyków i ich oryginalną sztukę. Może też go widziałaś?
Z uwagi na znane Ci już z wcześniejszych listów okoliczności muszę od czasu do czasu przerywać pisanie. Szczególnie wtedy, kiedy pojawia się silny ból, zapowiadający nadejście nękającego mnie Glosu - tajemniczego tyrana i potwora wyzutego z uczuć. W takim momencie natychmiast odkładam pióro i niezwłocznie sięgam po coś innego i równocześnie oddję się innemu zajęciu, gdyż pierwsze pytanie, jakie się pojawia w mojej głowie, niezmiennie dotyczy tego co akurat robię i przeważnie dostaję polecenie, by to natychmiast przerwać, albo jeśli jest to przedmiot, który trzymam w dłoni, to mam go niezwłocznie wyrzucić. Czasami tylko wolno mi coś zachować, a najczęściej muszę tę rzecz zniszczyć.
Nie mogę skłamać lub nie odpowiedzieć Tyranowi mego umysłu. Jestem wręcz przymuszony do mówienia pełnej prawdy. Zresztą kłamstwa i oszustwa nigdy łatwo mi nie przychodziły, co chyba sama, skoro mnie znasz, możesz potwierdzić. Tak mnie wychowano i od dziecięcych lat, chyba już na zawsze ukształtowano mój charakter. Powtarzano mi nieustannie, że lepsza jest najgorsza prawda od najlepszego kłamstwa. Nigdy nie karcono mnie za przyznanie się do błędów, wpadek, albo niepowodzeń. Raczej podnoszono mnie na duchu i wybaczano pomyłki i winy. W pełni pojąłem tę lekcję, lecz teraz obróciło się to przeciwko mnie. Nienawistny, nękający mój mózg Głos wykorzystuje bez litości wszczepioną mi przez wychowawców prawdomówność, ubezwłasnowolniając mnie absolutnie, totalnie i bezlitośnie. Powiedziałbym nawet nielitościwie. Mnie, który zawsze był wolnym duchem, zależnym tylko od własnej woli, nieliczący sie z nikim i z niczym, poza tym co jest konieczne i w oczywisty sposób słuszne. Sam o tym jednak decydowalem i to oceniałem. Dawniej, lecz nie teraz... Ech!
Najlepiej było by dziś, abym wyłącznie obserwował muchy krążące pod lampą, ale skąd je wziąć? Albo gdybym nieustannie dłubał w nosie. Takie zajęcie spotkałoby się z aprobatą czujnego i podejrzliwego Głosu. Niestety jestem człowiekiem ruchliwym i stale czymś zajęty. Czasami prócz zjawisk słuchowych miewam też jakby wizualne projekcje. Czy pochodzą one z mej pamięci, czy też są mi celowo przekazywane, jakoś nadsyłane, tego nie wiem.
Któregoś dnia, w trakcie jednego z mych ataków trzymałem przypadkowo w ręce niewielką statuetkę jakiegoś mitologicznego bóstwa, o trudnym do okreslenia pochodzeniu. Gdy się do tego przyznałem, Głos rozkazał mi ją natychmiast i bezwarunkowo rozbić. Jednocześnie “zobaczyłem” w umyśle tablice kamienne z wyrytym, albo dokładniej mówiąc, wypalonym w nich i ciagle plonacym napisem hebrajskim mniej więcej tej treści:
“Nie będziesz czynił z błota, szlamu i jakiejkolwiek substancji niczego na Moje podobieństwo i nie będziesz oddawał czci jakimkolwiek bałwanom, rytom, znakom, symbolom, obrazom lub wszelkim rzeczom, które Mi uwłaczają, bo Jestem Jedyny, lecz nie jeden, ale Niepoliczalny w Mej Jedni! Tak nakazałem od dawna i na zawsze! A Słowo Moje jest twarde i niewzruszone”.
- Jestem tylko sługą Twoim, Panie. Głupim i bezrozumnym. Spełnię wszystko co zechcesz - odparłem niezwłocznie, głośno i z pokorą, drżąc przy tym jak w febrze. - Rozkaż mi cokolwiek, a uczynię, bom zawsze Ci posłuszny! - zapewniłem żarliwie, z nieopisanym wręcz fanatyzmem i wziąłem szeroki zamach by spełnić surowe żądanie Jedynego i jednocześnie Niepoliczalnego.
- Dobry chłopiec - usłyszałem wewnętrznego Tyrana w chwili, gdy krucha, ceramiczna figurka rzucona mą ręką o ścianę roztrzaskiwała się na drobne kawałeczki.
Była w naszym domu od zawsze, a teraz zostały z niej tylko skorupki. Nie wstyd mi wyznać, że roniłem, a właściwie połykałem gorzkie łzy, gdy zbierałem z podłogi bezkształtne szczątki. Tyle przecież wspomnień wiązało się z tą pamiątką.
Z uwagi na specyficzne wieżyczki, tworzące rodzaj baldachimu rozpiętego nad medytującą postacią jaszczurki, albo smoka nazywalismy ją w domu “smoczymi wieżami” lub w skrócie tylko “wieżami” . Skąd pochodziła i jak znalazła się w naszym domu, nie wiem. “ Wieże” zawsze tu byly odkąd siegam pamiecią.
- Boże! Co ja zrobiłem! – nie mogę ciągle odżałować swego tchórzliwego czynu, przecież zawsze uważałem się za istotę wolną i niezawisłą, doskonale suwerenną i samostanowiącą o sobie we wszystkich sprawach.
Wśród porcelanowej stłuczki, która pozostała z posążka zauważyłem ze zdziwieniem pożółkły zwitek papieru. Po rozwinięciu go stwierdziłem, że zawiera dziwaczny napis, być może jakieś szczególne przesłanie nieznanego i bezpowrotnie zniszczonego mymi rękami bóstwa. Chyba w sanskrycie, lub zbliżonym języku, ale pewności nie mam, bo kształt pisma przypomina również napis arabski. Roslinne i geometryczne motywy dekoracyjne i ich symetryczność, może również wskazywać na bliskowschodnie pochodzenie, chociaż nie można uniknąć skojarzenia z hinduską, bądź buddyjską mandalą.
Prawdopodobnie w miejscu gdzie wyrabiano owe dewocjonalia, wkładano do nich papierki z fragmentami świętych tekstów i dla niepoznaki dziurkę korkowano gliną. Teraz z pięknych “wież” pozostała mi tylko garść odłamków. Nie zdobyłem się na to, by wyrzucić je na śmietnik. Skwapliwie pozbierałem je do czarnego (żałobnego) woreczka z plastiku i dodatkowo włożyłem do pudełka na buty wraz ze znalezioną kartką. Przy okazji spróbuję odszyfrować ten tekst. Odkrycie pożółkłej ze starości “świętej” przesyłki nie zrównoważyło jednak żalu po tak głupio zniszczonej pamiątce.
Takich przypadków, jak powyżej opisany spotkało mnie już wiele. Niemal codziennie przytrafia się coś równie niemiłego, a nawet bardzo bolesnego, jak to najgorsze chyba zdarzenie, sprzed kilku tygodni. Było tak przykre i koszmarne, że jego wspomnienie do dziś wywołuje u mnie nie dające się opanować drgawki. Obezwładniające, dogłębne uczucie panicznego strachu, skrajnej beznadziejności, albo osaczenia w matni bez wyjscia, solidnie doprawione nie dającym się zapomnieć zażenowaniem i wstydem. Do tego stopnia jest to ciagle żywe, iż nie mam odwagi pisać o tym. Choć z drugiej strony chciałbym sie z kimś podzielić tymi przeżyciami. Na to jednak mnie jeszcze dzisiaj nie stać.
Muszę nadmienić, że po owych zajściach wpadłem w stan rujnujacej mnie psychicznie apatii i na dłużej pogrążyłem się w rozpaczy. Upiornej, bo skrytej na dnie strapionej mej duszy. Nazewnątrz okazywałem (przynajmniej próbowałem okazywać i nadal to robię) wymuszoną pogodę ducha, a nawet sztuczną wesołość. Co za hipokryzja! Jeszcze teraz walczę w ten właśnie sposób z hańbą, która mnie spotkała.
Wracając ponownie do kwestii korespondencji, to jeśli chcesz mnie wepchnąć w pychę skromności, jesteś na najlepszej drodze nie odpowiadając na moje listy. Widocznie nic dla Ciebie nie znaczę!
Skoro więc mam być kimś (a właściwie nikim), o kim nie warto pamiętać, komu nie przysyła się nawet pustej koperty - to trudno. Przełknę więc gorzkie łzy, które zastępują mi dzis najsłodsze ptifury. Nawiasem mówiąc schudłem już na wiór. Nic dziwnego, bo nie mam zupełnie apetytu.
Ale tam. Nie będę się nad sobą użalać. Na przekór słabościom, chcę przypomnieć sobie możliwie jak najwięcej, jesli nie mogę pamiętać wszystkiego.
Ciebie też to dotyczy Tajemnicza. Mam jeszcze cień nadziei, że jednak w końcu dowiem się czegoś o Tobie.
_______________________________________________________________________________ Beniamin

----------------------
rzekł im, wam przekazano wiedzę o tym co jest rzeczywiste, dla tych zaś, którzy są dualni, wszystko dzieje się w nieprawdzie
oni są w stanie zamętu, nie polegają na źródle, opuszczają swe rodziny, rzucają swą pracę i w niedoli przemierzają manowce poszukując zbawienia na językach sprzedajnych kapłanów i hohsztaplerskich kaznodziei, z utęsknieniem czekając na ich słowa i magiczne zaklęcia, nieświadomi faktu, iż dawno temu minęli się z sednem sprawy
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Nina2



Dołączył: 08 Lut 2007
Posty: 3191
Skąd: Paris, France

PostWysłany: Nie Lut 12, 2012 00:38    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Hm... to mi dało ciężki ból głowy...
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Nie Lut 12, 2012 09:01    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

sobie wyobrażam :D
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Nina2



Dołączył: 08 Lut 2007
Posty: 3191
Skąd: Paris, France

PostWysłany: Nie Lut 12, 2012 13:38    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Nie widzę tego fragmentu o yorku, którego przejechał wózek. Czyżby to nie było tu? Ale gdzie ja w takim razie o tym czytałam?
..."że miałem zdolności reiki, wziąłem pieska na ręce i rozmasowałem mu łapkę. Pomogło. Z wdzięczości polizał mnie po twarzy.
- To pies umie kochać? – zdziwiło się dziecko.
- Wszystkie zwierzęta iumieją kochać – powiedziałem. "
Ale gdzie ja to czytałam?
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Nie Lut 12, 2012 16:27    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Nina2 napisał:
Nie widzę tego fragmentu o yorku, którego przejechał wózek. Czyżby to nie było tu? Ale gdzie ja w takim razie o tym czytałam?
..."że miałem zdolności reiki, wziąłem pieska na ręce i rozmasowałem mu łapkę. Pomogło. Z wdzięczości polizał mnie po twarzy.
- To pies umie kochać? – zdziwiło się dziecko.
- Wszystkie zwierzęta iumieją kochać – powiedziałem. "
Ale gdzie ja to czytałam?

Oto jest pytanie!
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Nina2



Dołączył: 08 Lut 2007
Posty: 3191
Skąd: Paris, France

PostWysłany: Sro Lut 22, 2012 14:23    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

dominikdano napisał:
Nina2 napisał:

Ale gdzie ja to czytałam?

Oto jest pytanie!

Znalazłam. Była to historia prawdziwa, opowiedziana w tym samym czasie przez znajomą (telefonicznie) czarownicę.
Ale to pytanie dziecka? Też usłyszałam czy przyśniło mi się?
Jeszcze do wyjaśnienia.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Sob Mar 03, 2012 08:38    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Przemiła i droga Pani!
Przypuszczalnie zdziwi Cię kolejny list Beniamina.
Mnie by z pewnością zdziwiło, albo przynajmniej zastanowiło, czemu znów naprzykrza się jakiś intruz.
Dlaczego ponownie się odezwałem? Wyjaśniam poniżej.
Długo rozważałem powody - za i przeciw, czy to robić. W rezultacie mych przemyśleń, “za” przemawiało pięć, a “przeciw” cztery argumenty. Łatwy rachunek (5 - 4 =1 ) wskazał mi jak powinienem postąpić. Powinienem jeszcze raz do Pani napisać.
Kierując się tym wynikiem, postanowiłem przemilczeć wszystkie powody przemawiające przeciw napisaniu i dla oddania sprawiedliwości, odpowiadającą im liczbę odmiennych przyczyn, skłaniających mnie jednak do napisania listu. Nie zdziwiłem się wcale, że było to zbieżne ze zdrowym rozsądkiem (o ile wiem coś na temat zdrowego rozsądku). W każdym bądź razie osiem argumentów powinienem zataić. Piąty powód do napisania listu do Pani ujawniam poniżej:

...Jest jeszcze coś, o czym bardzo chciałem Pani napisać. Chodzi o moje sny, które pojawiły się natychmiast po tym jak obejrzałem tamtą wystawę. Nie znaczy to, że wcześniej niczego nie śniłem. Owszem, nawet często, ale nie tak. Do tej pory nawet koszmary były jakieś zwyczajne i niezbyt kolorowe, a zmora, jak już czasami przyszła, to była całkiem normalna. Siadała mi na piersiach i trochę dusiła... dusiiiła... duuusiiiiiiła, a potem biedna i nieszczęśliwa gdzieś sobie odchodziła. Nic specjalnie nadzwyczajnego. Nie ma po prostu o czym mówić.
Tymczasem już pierwszej nocy po pamiętnej wystawie przyśniły mi się jakieś trudne do określenia miejsca i przestrzenie. Najpierw zobaczyłem spiralnie, w różnych kierunkach rozciągnięte gmachy. Ja sam siedziałem za kierownicą jadącego samochodu (?). W rzeczywistości nie umiem jeździć nawet na rowerze. Droga wiła się serpentynami, przecinając całkiem puste, acz monumentalne i ogromne miasto, wybudowane na skałach. Nigdzie nie było śladu życia. Nie zauważyłem nawet najmniejszej roślinki, łatki mchu lub pojedynczego, malutkiego grzybka. Istna pustynia. Szosa unosiła się i opadała jak bezładnie rozwiana wstęga. Wielkie, murowane z cegieł i z kamieni budowle, które wznosiły się ponad nią, były trochę podobne do gigantycznych, piętrowych tortów. Ich tarasy zdobiły łukowe, zacienione arkady, za którymi domyślałem się drzwi lub okien. Zamiast dachów wszędzie widziałem czapkowate, przypominające stupy kopuły, zakończone złotymi, silnie odbijającymi światło kulami. Jednak nie dostrzegłem słońca, ani innego źródła tej jasności.
W pewnym momencie wszystko się rozpierzchło i znalazłem się w innej scenerii. Przypuszczalnie dostałem się do wnętrza jednej z owych budowli. Stałem bez ruchu i z uwagą obserwowałem otoczenie. Widziałem umeblowane, ozdobione obrazami i rzeźbami pokoje, wielkie jak kaplice, sunące po podłogach usłanych wielobarwnymi kobiercami i chodnikami. Jakieś gabinety i sale, zrazu wolno, ale w miarę jak ich przybywało, coraz szybciej zmieniające swoje wzajemne układy i konstelacje. Miałem wrażenie, jakbym bezwolnie, sam zupełnie nieruchomy przemieszczał się po przepastnych kulisach teatru widma, złożonego z wibrujących wnętrz „żywego” budynków.
Skądś (?) otrzymałem taką wiedzę, że ożywia go duch, lub podobny fenomen. Od czasu do czasu silny wiatr podrywał w górę złotopurpurową kurtynę, za którą w ciemności czaiło się coś złowrogiego. Ale jeszcze nie wiedziałem co. W tej paranoicznej scenerii pełnej stłumionych głosów, wywołujących lęk szmerów, nagłych syków, chichotów i dziwnej, drżącej muzyki, kręciły się wokół mnie rozbiegane w chaotycznych, motylich spazmach (brak mi lepszych słów na opisanie tej absolutnej dysharmonijności ruchów), zwiewne postacie, z pozoru kobiece, ale przy tym muskularne. Istoty te były odziane w szaty, które bardziej je obnażały jak zasłaniały. Charakterystyczne były ich twarze. Niczego konkretnego nie da się jednak o nich powiedzieć, albo też nie zachowałem w pamięci ich rysów. Jedyne co cechowało je wszystkie to to, że miało się wrażenie, jakby należały do jednej i tej samej osoby. Nie uważałem we śnie, że mam do czynienia z indywidualnymi, oddzielnymi istotami. Znów z bliżej nieokreślonego powodu wiedziałem, że jest ona jedna, ale oglądam ją w różnych, dziwnych sytuacjach, w coraz to bardziej wymyślnych pozach, a zarazem w innym czasie. Wczorajsza obok dzisiejszej i jutrzejszej, a jednak w tej właśnie połączonej w wieczności chwili. Stąd przypuszczalnie bierze się ów osobliwy dysonans wizji sennej.
W pewnym momencie, wszystko raptownie zamarło, jakby nagle zamrożone. Zatrzymał się jakikolwiek ruch tych efemerycznych, acz cielistych transwestytek, ich zwiewnej odzieży i całej, a właściwie całych przestrzeni i tylko ja, ciągnięty niewyjaśnioną siłą zacząłem ześlizgiwać się w stronę mrocznej czeluści, która otwierała swoje przepastne i otchłanne wnętrze, w miarę jak złotopurpurowa kurtyna unosiła się nad sceną. W nagłej panice głośno krzyknąłem. Odczuwałem instynktownie zbliżające się niebezpieczeństwo. Deski pod moimi nogami były śliskie jak lód. W końcu zbliżyłem się do kurtyny i z nadzieją chwilowego przynajmniej ratunku próbowałem rękami ją uchwycić. Zawzięcie podskakiwałem ku niej zaciskając dłonie na jej materii. Ta niestety rwała się na strzępy, jakby była utkana z pajęczyny. Walczyłem tak o przetrwanie jęcząc, sapiąć i przeklinając. To też nie pomogło. Upadłem więc na kolana i w pozycji na czworakach usiłowałem z powrotem odczołgać się od coraz bliższej i straszliwszej czeluści. Rozpaczliwie wyciągałem ręce, pragnąc zahaczyć się palcami, ba choćby paznokciami, o deski sceny. Jednak były to próby beznadziejne. Nawet troszeczką nie wyhamowałem i nie zmniejszyłem tymi zabiegami szybkości z jaką sunąłem. Odwróciłem się na plecy i rozdzierająco krzycząc na całe gardło zapierałem się teraz obcasami, chcąc je o cokolwiek zaczepić, ale i to było na nic. Ześlizgiwały się tak samo, jak ręce, którymi też z wszystkich sił próbowałem hamować. Kilka metrów przed sobą zobaczyłem budkę suflera, która nagle zaczęła się dziwnie poruszać i przeistaczać. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że scena niespodzianie przekształciła się w molo, albo w drewnianą przystań. Do moich uszu dochodził z zielonkawo sinej ciemności szum morskiej kipieli. Fale z łoskotem uderzały w podpory, powodując drżenie pomostu. W miejscu gdzie poprzednio znajdowała się budka suflera wystawała teraz, z wyrwanej w pomoście dziury, rozwarta i uzębiona paszcza monstrualnej ryby. Rekin przy tej maszkarze zdaje się być milusim pieszczochem do zabawy w wannie. Ja natomiast zbliżałem się coraz to bardziej w stronę tej bestii, która najwyrazniej chciała mnie pożreć . Widziałem nieczułe, olbrzymie ślepia potwora spoglądające na mnie łakomie. W jej paszczy wił się ruchliwy jęzor i z mlaskającym łomotem uderzał o ostre i wielkie jak miecze zębiska. Powoli traciłem wiarę w uratowanie się o własnych siłach. Tych też mi ubywało. W końcu, po bezowocnym wysiłku, wpadłem do wnętrza straszliwej gęby i poczułem jak ryba mnie miażdży i rozrywa na kęsy. Jej ośliniony jęzor obracał i przesuwał moje porwane kawałki w stronę przełyku. Teraz zlany strumieniami zimnej, słonej wody (chyba musiała mnie popić?) gładko spłynąłem do jej żołądka. W moją twarz siknęły żrące soki trawienne, parząc mnie straszliwie. Ból był tak nieznośny, że zemdlałem, albo też już ostatecznie umarłem.
Teraz jedynym mym doznaniem była nicość. Po prostu - nic. Stan ten nie da się opisać słowami. Czułem coś więcej niż ulgę. Jeśli spojrzeć na to z ludzkiego punktu widzenia, byłem uszczęśliwiony. O ile mogę stwierdzić, że byłem, bo faktycznie nie byłem.
Nic, to przecież jest nic!

W końcu jednak przebudziłem się i powoli wróciłem do rzeczywistości. Usiadłem na łóżku rozbudzając się całkowicie. Mimo ostatnich, uszczęśliwiających mnie chwil snu, odetchnąłem z ulgą, gdy rozumiałem, że to był tylko wyjątkowo ciężki koszmar. Musiałem chyba spać bardzo niespokojnie, albo nawet rzucać się przez sen, gdyż Bas, który jest leniwą istotą, zwlókł się z fotela i stał przy łożu, a właściwie częściowo nade mną, przednimi łapami opierając się o poduszkę. Przechyliwszy łeb wpatrywał mi się w oczy z filozoficznym zaciekawieniem. Zmieniłem przepoconą piżamę, ale nie usnąłem już do świtu, wiercąc się niespokojnie pod kołdrą.
Przepraszam, jeśli ten opis wywołał w Pani przykre bądż nieapetyczne uczucia, ale musiałem to wszystko komuś wyznać. Nie chcę wcale sugerować, że Twoje obrazy wywołały u mnie te koszmary. Skądże znowu. Wszystkie Pani prace, zapamiętane przeze mnie, są pełne miłości, światłości i miłego ciepła. Poza tym “żywa” i demoniczna głębia przestrzeni w moim śnie, bliższa jest dziełom Salvadora Dali, w których bezkres i niekończąca się dal, grają tak ważne role, że bardzo często stają się elementami dominującymi nad resztą kompozycji. Tak mi się przynajmniej zdaje.
Zaś z Pani obrazów najsilniej emanuje właśnie ta niecodzienna kobiecość. Z jednej strony jest ona subtelna, uległa i bezgranicznie oddana, z drugiej namiętna, gwałtowna i pełna gorącego temperamentu, z trzeciej...
Ajajaj! Ale się uniosłem! Proszę mi wybaczyć tę egzaltację.
O czym to ja właściwie pisałem? Aha! Już się poprawiam. O snach.
Wracając więc do rzeczy, to chodzi mi właściwie tylko o to, że od dawna nic szczególnego mi się nie przyśniło. To znaczy, jak już nadmieniłem, do dnia kiedy zwiedziłem Pani wystawę. Od tamtej chwili prawie nie było nocy, którą spokojnie bym przespał. Większości snów, chwała Bogu, nie pamiętam, ale te które zapamiętałem wystarczą by napisać kilka scenariuszy filmowych, co najmniej dwie książki, i setkę opowiadań, nadających się wyłącznie dla widzów i czytelników o stalowych nerwach.
Wystawa Twych obrazów mogła być rodzajem impulsu by te dziwne sny się pojawiły. Tak właśnie przypuszczam. Natomiast jestem przekonany, że ich koszmarna treść dotyczy tylko mnie. Mojej przeszłości, a może również przyszłości i niczego takiego, co by było z Panią związane. Głęboko w to wierzę.
Ach! Teraz przyszło mi na myśl jeszcze coś innego, że może to być szczególny zbieg okoliczności. Dosyć osobliwy... Nie przeczę... Splot zdarzeń, które wprowadziły mnie w błąd, każąc szukać przyczyny tam, gdzie jej prawdopodobnie nigdy nie było.
Zupełnie nie brałem tej możliwości pod uwagę.
Tak! Jest jeszcze coś takiego, co mogło wywołać te koszmary. Ale to jest całkiem inna historia... Mój Boże!... Muszę to zbadać!
Jeszcze raz uniżenie proszę o wybaczenie mi mojego natręctwa i nieokiełznanego gadulstwa.
Pozostaję z wyrazami głębokiego szacunku

_______________________________________________________________________________Beniamin



PS.
Nie powinienem chyba być tak bardzo anonimowy. Może kiedyś do Pani zatelefonuję (?)


------------------------------------------------------------------------------

Droga!
Co za ulga! W końcu wiem, że nie było Cię z nami w samochodzie.
Niedawno miałem okresowe badania lekarskie w klinice, w której mnie odratowano. Przy okazji zapytałem ordynatora o tą fatalną katastrofę. Jestem ogromnie szczęśliwy, bo rozwiał moje niepokoje. Prócz Dominika i mnie nikt nie podróżował z nami, a więc tylko my dwaj byliśmy ofiarami wypadku. Ach! Co za ulga!
Przy innej okazji odwiedziłem grób przyjaciela. Boże, jak mi go dziś brakuje. Na usta pchają mi się same banały, w rodzaju “Takie jest życie”, albo “Złego licho nie weźmie, a zacny człek odchodzi za wcześnie”. Już więc lepiej chyba milczeć.
Rozszyfrowałem sanskrycki napis na znalezionej w rozbitej figurce karteczce. Tak ja sądziłem jest to wielce niejasne polecenie, które nic specjalnego nie znaczy. Jeśli dobrze przetłumaczyłem tekst to owo przesłanie brzmi następująco: “ otwórz oko czoła i zobacz coś utracił”. Właściwie dokładne znaczenie napisu jest “przytwierdź , albo dokładniej mówiąc - przypasz lub przypnij święte oko do czoła, by zobaczyć zgubione dni i zapomniane myśli”. Jak widzisz niewiele w tym sensu, Czy mam wyjąć sobie oko i przypiąć je do czoła? Które z ócz jest święte, lewe czy prawe? Czym je przypiąć? Dalej jest jeszcze wskazanie, by usiąść w lotosie, zogniskować myśl w punkcie świętego oka na czole i wypowiedzieć zaklęcie, czy też magiczną formułkę: Soterio, Soreto, Tores, Repe-Hiji.
Tere-fere-kuku, baba strzela z łuku. Bajeczki dla naiwnych Hindusów, ale nie dla mnie. Mniejsza więc o to.
Postanowiłem po wielu przemyśleniach opowiedzieć Ci zdarzenie, które sprawiło mi tak wiele przykrości. Wspominałem o nim ogólnie we wcześniejszym liście. Ponieważ z różnych źródeł mogły dojść do Ciebie fałszywe relacje dotyczące tej sprawy, winien jestem zdementować ewentualne przekłamania i wyjaśnić rzecz gruntownie. Robię to jednak z niechęcią.
Było to tak. Pewnego dnia, pod koniec ubiegłego miesiąca dostałem awizo, a właściwie zawiadomienie o przekazie pieniędzy, więc następnego dnia koło południa powędrowałem na pocztę. W ten właśnie sposób otrzymuję zasiłek chorobowy (albo jakiś tam inny), bo jestem po wypadku, a z czegoś trzeba utrzymywać dom, psa i siebie też.
Ubrałem na głowę kapelusz, a właściwie stary melonik, który mi pasował tak jak nocnik diabłu na rogach. Ale co miałem zrobić. Nie zamierzałem budzić niepotrzebnej ciekawości, którą mogłyby wywołać nietypowe ślady pooperacyjne na moim czole . I tak mam dość charakterystyczną powierzchowność, która sprawiała mi zawsze pewien kłopot. Ponieważ pogoda była słotna, więc jakiekolwiek nakrycie głowy nie powinno być czymś bardzo niestosownym. Szczególnie dla pana takiego jak ja. Musiałem lekko tylko ponacinać rondo, by dopasować melonik do trochę nieforemnej głowy. Po tych zabiegach leżał niemal jak ulał.
Wyjąłem z kufra i odkurzyłem swój stary, wiśniowy surdut ze srebrzystą, lśniącą podszewką. Szczegółowo obejrzałem czy się nadaje. Wytrzepałem mole i po namyśle ubrałem go dobierając czerwono czarną chustę do butonierki. Biała koszula i łososiowa kamizelka dobrze z nim harmonizowały. Spodnie w gęstą czerwono popielatą krateczkę wyjątkowo dobrze uzupełniły strój. Z uznaniem oceniłem swój wygląd przeglądając się w kryształowym lustrze starej szafy.
Całość dopełniały czarna peleryna, sięgająca szerokimi, sfałdowanymi połami niemal do samej ziemi, jak również długi, kilkakrotnie okręcony wokół szyi żółto - bordowy szalik z białą frędzlą, w ręce dla fasonu trzymałem czerwone, jedwabne rękawiczki, zaś na nogach lśniły białe jak śnieg getry wyłożone na błyszczących żółtych lakierkach. Po namyśle dołożyłem do tego zestawu złoty monokl, który z trudem wcisnąłem w oczodół i również złoty kieszonkowy zegarek z takąż dewizką, przypięty w dziurce kamizelki. Na palec nasunąłem ciężki, złoty sygnet z rubinem, a do wewnętrznej kieszonki surduta włożyłem dużą chińską papierośnicę z laki załadowaną kubańskimi cygarami.
Coś mi w tym wszystkim brakowało jeszcze do kompletu. W końcu odkryłem ów drobny szczegół. Wyjąłem z szafy starą, bambusową laskę z kulistą gałką, z kości słoniowej. Kiedyś taka kryczka pełniła funkcję groźnej pałki przydatnej do odstraszania ewentualnych napastników.
Muszę się przyznać, że oglądając lustrzane odbicie byłem bardzo zbudowany własnym, dostojnym wyglądem. Pominąwszy bladość cery. sine, niemalże granatowe wargi i czerwony jak płomień język, silnie przekrwione oczy, to patrzył na mnie ze zwierciadła idealny gentlemen, po prostu modelowy supermen w dobrym tego słowa znaczeniu. Tak wytwornie przyodziany i ogólnie szlachetnie wyglądający mogłem w końcu udać się na pocztę po skromny zasiłek.
Moja ukochana babcia zawsze twierdziła, że “nie ma takoj siły, Beniuchna, katoraby iz Pana zdiełała chama. No naabarot możiet to i byt - z chama zdiełat Pana, uże bywało”. Och! Najdroższa babcia Aniela! Jak bardzo jeszcze teraz, mimo upływu czasu, jest mi jej ciągle brak!
To była wspaniała i dzielna osoba, a przy tym taka dystyngowana i dostojna. Jakby to właściwiej określić? Wiem! Majestatyczna, a nawet monumentalna. Przy tym bardzo ludzka i wyjątkowo tolerancyjna. Dziadka Antoniego, jej małżonka niestety nie znałem, bo zmarł w młodości, ale ich historia, którą wielokroć słyszałem z babci ust, jest ciekawa i bardzo romantyczna. Może przy innej okazji opowiem Ci niezwykłe dzieje tej wyjątkowej pary. Bardzo się kochali, zawsze byli sobie wierni i bezgranicznie oddani, na dobre i złe, do końca swych dni. Dziś już nie spotyka się takich uczuć i tak zacnych ludzi jak tych dwoje. Szkoda!
A przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie... Tak wiele bym dał... No cóż., takie tam ckliwe i sentymentalne smędzenie. Nie miej mi za złe, że się na chwilę roztkliwiłem i odbiegłem od tematu.
Na poczcie pobrałem więc swój sierocy grosz i z zamiarem dokonania niezbędnych zakupów skierowałem się w stronę rynku, którego bardzo nie lubię i jeśli nie muszę, to najchętniej omijam to przeludnione miejsce.
Nagle z zaskoczeniem zwróciłem uwagę, że tuż przy mnie zaczął gęstnieć tłum osobników o niezbyt interesujących obliczach. Łyse pały czarno odzianych mężczyzn i kobiet niebezpiecznie połyskiwały wokół mnie. Było ich z czterdzieścioro. Przyspieszyłem więc kroku i nieco chwiejnym marszobiegiem podążałem przed siebie wymachując bambusową laską. Z przerażeniem stwierdziłem, że groźni osobnicy ruszyli w ślad za mną luźnymi kupkami, liczącymi po kilka osób. śmiali się i coś krzyczeli pokazując wymownymi gestami rąk na mnie. Wystraszony ich zachowaniem ruszyłem biegiem pełną mocą swych kończyn, w jedynym wolnym kierunku, czyli właśnie na rynek.
- Chyba chcą mnie pobić i wydrzeć pieniądze - przebiegło mi przez myśl i bezzwłocznie zabrałem się do wzywania pomocy. I już prawie otworzyłem usta by krzyknąć - Ratunku! Chcą mnie okraść! Złodzieje! Na pomoc! - kiedy nagle straszliwie zabolała mnie głowa. Był to znak, że zacznie się transmisja. Nie myliłem się.
- Co robisz? - zapytał Głos.
- Wracam do domu, a właściwie uciekam, bo mnie gonią złodzieje.
- Ciekawa historia. Skąd wracasz.
- Z poczty - odparłem i dodałem ledwie dysząc. - Odebrałem pieniądze. Mój zasiłek. Ci ludzie chcą mnie ograbić! - wycharczałem.
- E tam! Dlaczego jesteś tak podekscytowany?
Chciałem się go spytać, skąd ma takie podejrzenie, ale można by to zrozumieć szyderczo. Przyszło mi bowiem do głowy, że to najczęściej wówczas, gdy coś intensywniej przeżywam, Głos się odzywa.
- Otoczyli mnie chuligani. Chcą mnie pewnie pobić, okraść - powtarzałem z wielkim niepokojem.
- Nie chcą.
Nawet nie pytałem skąd ta pewność.
- Masz po prostu do nich przemówić - rozkazał.
- Nie rozumiem - odparłem. - Co mam im powiedzieć?
- Nowinę - odparł. - Złą nowinę, Ben - dodał po chwili. - Taką anty-ewangelię, chłopcze.
- To wielkie nieporozumienie. Nie mam nic takiego do powiedzenia. Nikomu! Skąd wytrzasnę tę mówkę - byłem zdenerwowany.
- O to się nie martw. Duch przemówi w twoim imieniu.
- Jaki duch? - zawołałem z przerażeniem.
- Spoko! Wyprowadź ich na szerszą przestrzeń, najlepiej gdzieś na rynek i gdy się wokół ciebie zgromadzą, to do nich przemów. To będzie twoje pierwsze kazanie, Ben. Powinieneś zapamiętać ten dzień i zaznaczyć go w kalendarzu złotym atramentem.
- Ja niczego nie zamierzam gadać! - krzyknąłem w myślach. - A poza tym nikogo nigdy nie pouczałem i pouczać nie będę. Nie! - jęknąłem. - Żadnego kazania nie będzie.
- Mylisz się chłopcze - usłyszałem już bardzo poirytowany Głos mówiący z tonem politowania. - Będziesz głosił nowinę! Przecież obiecałeś posłuszeństwo. Chyba zdajesz sobie sprawę, że takich zobowiązań nie rzuca się na wiatr. Nie sobie to obiecywałeś chłopcze, lecz Jedynemu Prawodawcy. Nic na to nie możesz poradzić - usłyszałem westchnienie zabarwione poirytowaniem. - Do roboty! Czas żniw nadszedł, a robotników mało!
- Nienawidzę wszelkich kazań - próbowałem się jeszcze bronić. - Spójrz na Słońce. Ono nic nie mówi, a nikt i nic nie jest tak wymowne jak choćby najmarniejszy jego promień. Zabłyśnie i od razu wszystko jest jasne - próbowałem argumentować filozoficznie, do czego miałem ostatnio wielką skłonność.
- Nie wymądrzaj się - usłyszałem. - Ty to być może rozumiesz, ale inni niestety są ciemni, dlatego masz teraz do nich przemówić.
- To niemożliwe - nie chciałem uwierzyć, że mój wewnętrzny Tyran zmusi mnie do jakichś publicznych wystąpień i za wszelką cenę nadal próbowałem odwieść go od tego. - Ja nie nadaję się do prawienia kazań, bo... bo... jestem niezbyt urodziwy, można nawet uznać, że ogólnie brzydki, a nawet odstręczający - powiedziałem z nadzieją, że ten argument przeważy. - Kto by tam chciał słuchać kogoś takiego?
- Przesadziłeś, chłopcze. Nie jest tak źle. Twoja uroda jest i owszem dość oryginalna, ale możesz też fascynować swym demonicznym obliczem - usłyszałem wesoły chichot. - Tak długo już żyjesz, a jeszcze tego nie zrozumiałeś. Właśnie z taką twarzą świetnie nadajesz się do prawienia kazań, Ben. No, nie ociągaj się i bierz się do roboty!
Nie widziałem już najmniejszej szansy, że uda mi się Go przekonać. Byłem zrezygnowany, niemal omdlały z niemocy, ale jeszcze bardziej niż zwykle zagubiony.
- Co mam robić? - zapytałem z westchnieniem.
- Właź na fontannę i przemów z odwagą! To twoja wielka chwila - dodał Głos.
Cóż było robić. Ból i to niesamowity rozsadzał mi skronie.
- Jeszcze chwila tych cierpień, a umrę - myślałem. - Jak mam to na trzeźwo zrobić? Gdybym był przynajmniej zawiany, albo jeszcze lepiej nawalony jak autobus PKS-u pod górę - wzdychałem ciężko, jakby od tego coś zależało.
Wskoczyłem na fontannę bez specjalnego wysiłku i nawet mnie nie zastanowiła taka nadzwyczajna sprawność fizyczna w moim było nie było wieku, podniosłem ręce i gestem uciszyłem lud, który w tej chwili wypełniał już niemal cały plac rynku. A i w oknach kamienic pojawili się liczni gapie.
Byli tu więc nie tylko groźni, odziani w czerń i ogoleni na łyso osobnicy, ale grupki osób o nieco mniej ekstrawaganckim wyglądzie, a nawet ludzie starsi i zupełnie starzy. Masy otaczały mnie zewsząd. Przypomniałem sobie, że wyjątkowo liczna na rynku młodzież szkolna właśnie zaczęła ferie.
Wszyscy zgromadzeni zamilkli, jak jeden mąż i zapanowała taka cisza, że słychać było przelatującą muchę. Omiotłem spojrzeniem rzeszę znajdującą się w zasięgu mego wzroku, a było ich chyba legion, a może i sto legionów, bo nie wiem ile legion liczy. W każdy razie mnóstwo! Krocie!
Trwaliśmy w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia. Może oni spodziewali się po mnie czegoś, czego nie byłem w stanie im dać? A może właśnie oczekiwali doskonałej rozrywki, jakichś figli kuglarskich lub popisów aktorskich? Beniamin - aktorem! - przemknęło mi przez głowę. Bo oto właśnie stał się dla mnie dramat, a właściwie straszliwa tragedia. Nie miałem jednak w cylindrze króliczka, nie potrafiłem im niczego wyczarować swoją laseczką. Wszystkie kwestie aktorskie, które kiedyś zapamiętałem uszły z mej pamięci. W głowie kołatały mi luźne zlepki tekstów, jakiś bełkot i strzępy.
“Któż to niby oczekuje mej szczerej ofiary?... Pu..pu...puuu.. Nikt przecież spośród tej sprośnej, wulgarnej i wyuzdane czeredy zblazowanych profanów... Raz, dwa... pu, pu, puuu... (Boże co ja plotę!)... Barbarzyńców skażonych najprymitywniejszą chucią... Trzy, cztery... pu, pu, puuuu... Dobra! (To chyba załamanie nerwowe?)... Powodowaną gorszą od zwierzęcej, bo nieludzko-chamską rują.... Dlaczego więc pragnę jeszcze?!.. Jest O.K.!.. ( Do domu, do mamy!!)... Być?...or not to bee... Oto jest pytanie! Czyż każda strzała...? O boski Apollonie i wdzięczny Orfeuszu... In nova fert animus mutatas dicere corpora!... Jakże wielki artysta umiera wraz ze mną!... Uderza o moje uszy tętent szybkich koni...Ach!.. Za późno... Oto co znaczy wierność!...”
Niespójne myśl w mej głowie goniły się jak w jakimś szalonym berku. Jedno za drugim pojawiało się jakieś dziwaczne słowo, albo całe zdanie, lub osobliwie idiotyczny tekst, których pochodzenia nie mogłem rozszyfrować. Jakby próba mikrofonu, lub coś w tym rodzaju.
Na zewnątrz jednak milczałem i stałem na cembrowinie fontanny sztywny i odrętwiały z niemocy, jak pień dawno uschniętego baobabu. Mój wewnętrzny Tyran natarczywie przynaglał mnie do wypełnienia swoich poleceń, podnosząc ból w głowie do granic wytrzymałości. Czułem, jak w mój mózg wkręcają się śmigiełka mikserów, szatkując miękką tkankę.
Minęła chyba bardzo długa chwila, zanim w końcu poddałem mu się i ostatecznie uległem. Zaczerpnąłem powietrza i przemówiłem gromkim głosem, którego jednak nie rozpoznałem, bo jakby nie był mój. To mówiło coś we mnie (mam taką nadzieję, że to nie moje słowa) i nic na to nie umiałem już wówczas poradzić. Niestety, byłem zupełnie ubezwłasnowolniony. Nie czuję się odpowiedzialny za to, co nastąpiło.
Ale o tym niebawem, bo znów mnie to dopadło... muszę teraz przerwać relację.
______________________________________________________________________________Twój Beniamin

-----------------------------------------------------------------
Serce Moje Słodkie
Mam chwilę wytchnienia, a więc, jak na spowiedzi opowiadam to godne pożałowania zdarzenie, którgo relację musiałem nagle, z dobrze Ci znanych powodów, przerwać.

A więc, gdy poddałem się tyranii gnębiącego minie umysłowego pasożyta i po bezowocnej walce ułegłem mu ostatecznie, stając się jedynie przekaźnikiem, jestem tego teraz zupełnie pewny, że tylko bezwolnym transmiterem zawstydzających mnie dotąd treści owych byłem.
Oto co z ust moich nieszczęsnych wówczas wyszło.

- Oko Me spoczęło na stworzeniu i groza przejęła wszystko co małe, liche i ledwie dyszy w cienkiej warstwie atmosfery! - huczałem, powtarzając jak tuba zdania, które się same we mnie formułowały. - Dano wam tyle ile potrzeba, a nawet więcej, by żyć i cieszyć się szczęściem, a co wyście z tego uczynili? śmietnik! ściek i gnojowisko! Dla nędznej mamony, abstrakcyjnych bez-wartości zaprzepaściliście dar wielki! Za małe, pomięte, wydrukowane papierki z idiotycznymi cyferkami jesteście zdolni do wszelkiej podłości! - poczułem w tym samym momencie jak w kieszeni surduta wręcz parzy mnie mój, dopiero co pobrany i bardzo lichy zasiłek. - Dano wam świat czysty jak Raj, albo i jak Niebo, a splugawiliście go! Gromadzicie sobie fałszywe skarby, a prawdziwy skarb macie za nic! - wykrzykiwałem, myśląc jednocześnie “Boże co ja wygaduję!? Co ja plotę?! Dlaczego oskarżam tych nieznanych mi ludzi?”- Nawet Mnie policzyliście, nędzne ludzkie kalkulatory, bio-liczydła, dwunożne kasy fiskalne - przezywałem ich z pasją pryskając śliną - które wszystko liczą i tylko liczą i ciągle przeliczają i liczą co liczą i tego czego nie policzyli jeszcze, więc dalej i wciąż liczą, liczą i liczą, jakbyście tylko w tym celu istnieli, - pieniłem się jak wściekły lis. - Liczycie swe nędzne lata, swoje i cudze dochody, zamożność i biedę, swoje i cudze kochanki i również kochanków, suknie, futra, buty, dyplomy i wszystko co da się zliczyć. Tylko swych grzechów nie liczycie, padalce! A szkoda! O! Szubrawcy! O! Obłudnicy! - grzmiałem. - Otóż część z was twierdzi - rzekłem już spokojniejszym tonem - że jestem JEDEN, inni mówią, że razem to TRZY mnie jest, ale Ja Jestem w każdej waszej liczbie, a nawet w tej, której nie znacie. Sto jest Imion Moich. Dlatego stu modlitw wysłuchać mogę i sto próśb, jeśli zechcę to spełnię! Sto skarg i sto dziękczynień przyjmę. Wszystko od każdego i dla każdego, pod Słońcem życiodajnym! Jednak zapomnieliście o Mojej Dobroci i sami siejecie spustoszenie wszystko robiąc na własną zgubę! Niech się więc stanie wam to, na co zasługujecie, przeklęci niewdzięcznicy! - znów podniosłem głos. - Oto w końcu wypełnił się czas, kiedy mieliście jeszcze szanse, a nie skorzystaliście z niej. Grzechy wasze są wam zatrzymane. Nic się nie przedawniło! Dlatego otwieram bramy piekła i ono od teraz już będzie waszym przeznaczeniem! Nic tego nie zmieni po resztę waszych dni i do końca świata! Amen!
- Chyba, że niezwłocznie udacie się do świątyń, by odbyć pokutę! Aaaaa! - krzyknąłem z bólu kończąc to ostatnie zdanie.
- Kto ci pozwolił na jakiekolwiek własne dodatki?! - rozdarł się we mnie gniewny Głos, a mój mózg stał się od razu zmiksowaną pulpą. - Zabraniam ci improwizować we własnym imieniu! Czy to jasne, chłopcze?!
- Ta..aaaa..k! - krzyknąłem na całe gardło, skupiając na sobie coraz większą uwagę słuchaczy. - Przepraszam - wyszeptałem - już się poprawiam, tylko przestań mnie torturować!
- No! To lecimy dalej, ale bez samowoli! - ostrzegał. - Jeszcze jeden wyskok, a po tobie, Beniszku!
- Tak! - zagrzmiał (em). - Jeśli sądzicie, że w świątyni znajdziecie ratunek, to mylicie się i strasznie błądzicie. Nie ma dla was zbawienia! - darłem się jak opętany. - Idea zbawienia jest największym kłamstwem, najpodstępniejszym zbrodniczym łgarstwem jakie w ogóle wymyślono pod Słońcem. Zbawienie nie istnieje! Zbawiciel nie przybędzie nigdy! Nic i nikt nie zbawi tego świata, gdyż ja jestem jedynym jego władcą i panem wszystkiego. Mnie i tylko mnie należna jest cześć!
- Sami – znów wyrwało mi się niechcący- i tylko sami możecie się zbawić! - co natychmiast spowodowało gwałtwowną reakcję jądrową w mej obolałej głowie, że aż zawyłem - Aaaaa!... Ufajciee!....- eksplozja i nagła cisza po wybuchu.
- Ty chyba jednak chcesz umrzeć, Ben? - usłyszałem Głos. - Masz słuchać i przekazywać, a nie poprawiać! - syczał, bo był naprawdę wściekły. - Mów tylko to co słyszysz, nic ponadto. Jasne!
- Taakk!... - wycharczałem.
- Do tego, by się samemu zbawić potrzebna jest wiara - powiedział z sarkazmem. - A ci tam o tym nie wiedzą.
- Do tego, by się samemu zbawić potrzebna jest wiara - powtórzyłem, jak mi polecił. - Aaaaa! – jęknąłem boleśnie.
Dosyć tej błazenady! - ryknął. - Jeszcze jeden przejaw niesubordynacji...i..! - zagroził.
Jednocześnie poczułem, że nie mam już swojej głowy.
- Dlatego zburzcie wszystkie świątynie - podjąłem po chwili z zapałem, nie wierząc jednocześnie własnym uszom, że to ja sam głoszę taką herezję, za którą przeklną mnie wszyscy, łącznie ze świadkami Jehowy. - Miast się modlić do prymitywnych emblematów, wymyślonych symboli i naiwnych obrazków, spalcie te idiotyczne świadectwa waszej głupoty. Iście dziecinnej niewiedzy i lekkomyślności. W miejsce zburzonych kościołów zbuduję nową, wspaniałą świątynię, przestronną i wygodną. Tam wstawicie ołtarz ku mej czci i składać mi będziecie prawdziwe ofiary. Samych siebie, dzieci wasze, matki i ojców oraz wszystko co jest wam najbliższe będziecie mogli mi w niej ofiarować. Bo tylko to co uznajecie za najcenniejsze warte jest tego, by mi to poświęcić, uznając, że jestem Jedynym Godnym wszelkiej ofiary. Mnie, waszemu Prawdziwemu Bogu należy się wasza cześć i cała wasza miłość. Im więcej mi ofiarujecie, tym bardziej będziecie wolni i tym szczęśliwsi. Kto nie posłucha mych słów, temu lepiej by było skoczyć z najwyższej skały w najgłębszą toń! - niczego bardziej nie pragnąłem w tej chwili, tylko znaleźć się w takiej właśnie budzącej grozę scenerii.
Niestety stałem, a właściwie dreptałem po cembrowinie rynkowej fontanny, w której na dnie niecki udało się zgromadzić jedynie płyciutką kałużę, w jakiej nie utopiła by się nawet pijana mucha.
Wokół mnie gęstniała ludzka ciżba. Mówiłem tak i w tym mniej więcej stylu jeszcze z dobrą godzinę. Zgromadzeni początkowo przysłuchiwali się mym słowom w prawie zupełnym milczeniu, ale po pewnym czasie do mych uszu zaczęły dochodzić ciche pomruk niezadowolenia, a zapewne i rosnącego z wolna gniewu. Upewniły mnie w tym przypuszczeniu coraz głośniejsze wołania, okrzyki i gwizdy. Poniewczasie zrozumiałem, sądząc z reakcji tłumu, że chyba trochę przesadziłem w wyzwiskach i nadużyłem cierpliwości Bogu ducha winnych ludzi.
- Ty pierdzielony Belzebubie! - dochodziło do mych uszu. - Zaraz cię zabiję! Utopić w fontannie tego Mefistofelesa!.. Połammy mu rogi i oderwijmy ogon (?) temu porąbanemu Rokicie! Co będzie nas straszył satanista koślawy! Zabić, zabić go! - wrzeszczeli już nie tylko pojedynczy ludzie, ale wręcz tłumnie i zbiorowo skandowano niezbyt miłe dla mnie propozycje tortur. - Ty nas straszysz piekłem?!.. Tak?!.. Ty?!.. Frajerze jeden!... Zaraz cię tam wrzucimy, patałachu! Brać go! Zabić!, zabić tego łacha, tego cholernego diabła! Szatana! Faustusa! Lucyfera! Beliala! - krzyczący zaczęli nagle popisywać się znajomością piekielnych imion. - Astarota! Anubisa! Dictanusa! Drakulusa! Aboryma! Belfegora! Bechemota! Asmodeusza! Baala! Falluxa! Orgiusza! (Tego ostatniego nie przypominam sobie, ale może był jakiś demon i o takim imieniu).
Jak widzisz, obrzucano mnie straszliwymi obelgami i najgorszymi bluźnierstwami. Wręcz grożono samosądem i mordem. Tłum nigdy nie działa racjonalnie. Podlega najpierwotniejszemu instynktowi nieucywilizowanych, wilczych watach. Przeradza się w stado zwierząt, którym nie steruje już rozum i humanitaryzm. Pojedynczy ludzie mogliby mnie uznać za niegroźnego szaleńca, wyśmiać, zlekceważyć i zbagatelizować. Jednostki w gruncie rzeczy bywają raczej odpowiedzialne. Rozgniewany i podekscytowany tłum niestety tak nie reaguje. Tu liczy się poczucie zbiorowej mocy, solidarność oparta na faktycznie zagwarantowanej bezkarności. Zbrodnie tłumu nigdy nie były sprawiedliwie ukarane i siła motłochu zawsze odnosiła przewagę nad rozumem.
Nie muszę Ci chyba wyjaśniać, że byłem strasznie przerażony. W końcu rozwrzeszczana i wojowniczo usposobiona tłuszcza ruszyła w mym kierunku z groźnymi, budzącymi lęk minami. Zewsząd też posypały się puszki, plastikowe kubki i butelki, gwałtownie rzucane przez nieżyczliwych mi ludzi. Można powiedzieć, iż atmosfera spotkania znacznie się rozgrzała, a właściwie zawrzało na placu niczym w piekielnym kotle. Nie czekałem, aż mnie łaskawie zlinczują. Co to, to nie! Szybko zeskoczyłem z fontanny i próbowałem uciekać. Nie było to takie proste. Na mej drodze stał przecież wściekły i rozgniewany na niefortunnego kaznodzieję lud.
- Co robić? Co robić? - myślałem ze strachem, rozglądając się nadaremnie za jakimkolwiek ratunkiem.
Już tylko cud mógł mnie uratować. Tak, nic innego, tylko coś wyjątkowego i nadzwyczajnego. Co do tego nie miałem złudzeń.
- To na co czekasz? - usłyszałem Głos. - Uczyń cud!
- Ja!? - wykrzyknąłem zdumiony. - Nie potrafię!
- Skąd wiesz? Przecież nigdy nie próbowałeś.
- Zgadza się, ale...
Tymczasem nacierano na mnie już z wszystkich stron, nie było za wiele czasu do namysłu.
- Co radzisz?! - zawołałem z narastającą paniką.
- Spal ratusz, albo spowoduj trzęsienie ziemi. Najlepiej niech rozstąpi się plac rynku i niech te matołki powpadają w głąb otchłannej czeluści - doradzał mi Głos. - Tam się nimi stosownie zajmiemy. He, hee ! Chi,chi chiiii!- zachichotał.
Znów wskoczyłem na cembrowinę fontanny. Przebiegłem kilkakrotnie wokół po krawędzi i nagle stanąłem. Przymknąłem oczy, uniosłem ręce. Przezwyciężając ogarniające mnie omdlenie i przepełniający mój umysł strach jak śmigłem zakręciłem laską w powietrzu. W jednej chwili uciszyło się na tyle, że się odważyłem spojrzeć na groźnie wykrzywione twarze mych prześladowców. Stwierdziłem z ulgą, że z jakichś względów agresja tłumu chwilowo osłabła. W każdym razie jakby na moment zamrozili swe mordercze zamiary. Widocznie moje poruszenie i ekspresyjne gesty zaciekawiły ich, albo może liczyli na to, że odszczekam wypowiedziane wcześniej słowa i ze strachu zacznę ich przepraszać. Kto wie? Z pewnością sam gotów byłem ich jak najserdeczniej przeprosić i błagać o wybaczenie. Na to jednak nie zezwoliłby mój wewnętrzny Tyran, a kolejnych tortur nie chciałem znosić.
- Cud, cud, jakikolwiek cud! - próbowałem wymyślić właściwe zaklęcie, ale nie wiedziałem co zamierzam osiągnąć.
Palić ratusza i wrzucać ludzi w otchłań nie pragnąłem, nawet gdybym potrafił. Przypomniałem sobie, że przed wiekami sławny, powszechnie czczony cudotwórca i nauczyciel, którego imię przepełniło mnie wówczas lękiem tak wielkim, że jeszcze nie ośmielam się go wypowiedzieć, zamieniał wodę w wino. Sztuczka raczej nieszkodliwa, ale wymagająca pewnych zdolności hipnotyzerskich, albo wielkiego autorytetu moralnego, których w sobie nie znajdowałem.
- Wodę przemienić w wino, to całkiem miły cud - myślałem.
Taka konieczność na rynku jednak nie występowała, bo napojów wszelkiego rodzaju było tu pod dostatkiem. Szczególnie piwa. Tego złocistego i jak zauważyłem ulubionego napitku zgromadzonych wokół mnie ludzi.
- Mam! Eureka! - krzyknąłem nagle olśniony. - Zamienię piwo w wodę. Piwo tak smaczne jak zwykła woda z kranu - utwierdzałem się w tym pomyśle i nawet wymyśliłem stosowne hasło reklamowe, może nie najoryginalniejsze, ale mniejsza o to. - “Woda-woda, to jest to!” - krzyknąłem. - Niech wszelkie piwo na tym rynku smakuje jak woda! Niech stanie się cud! - wypowiedziałem głośno i z mocą, którą wręcz fizycznie poczułem jak ze mnie wytrysnęła.
Teraz czekałem na efekty zaklęcia. Nie długo, bo za chwilę usłyszałem dobiegające do mych uszu z różnych stron jakieś okrzyki i z chwili na chwilę nasilające się awantury.
- Co to za lura?! Ja zamówiłem piwo, a co dostałem? Wodę! Zwykłą kranówę! Panie, to skandal! Natychmiast proszę to zamienić! To oburzające! Taka nieuczciwość! Co za czasy! Wszędzie tylko kantują i kradną! Złodziejskie nasienia! Oszuści i kanciarze!
Nie będę powtarzał innych wypowiedzi. Dużo bardziej wzburzonych i dużo mniej uprzejmych.
Cud się stał i na pewien czas odwrócił uwagę większości zgromadzonych od mojej skromnej osoby. Jednak nie wszyscy pili piwo i ci w dalszym ciągu nie spuszczali mnie z oczu. Być może nie wiedzieli jeszcze, że to ja stoję za tym ostatnim wydarzeniem. Widocznie jeden cud to za mało, by pohamować napastników. Muszę coś jeszcze uczynić wyjątkowego i niezwykłego. Coś, co sprawi, że mnie w końcu stąd wypuszczą. O niczym innym nie marzyłem.
Po udanym przekształceniu piwa w wodę nie miałem już wątpliwości, że jest we mnie nadzwyczajna moc. Potrzebny był tylko jeszcze jeden spektakularny jej pokaz. Rozejrzałem się i zauważyłem stojącego nieco z boku młodego człowieka, opartego o fontannę i trzymającego w rękach kule. Pomyślałem o nim, że musi być chyba kulawy. Jeśli go uzdrowię, to może przekonam żądną mordu tłuszczę o mym prorockim powołaniu i wybraństwie. Widząc coś takiego pozwolą mi z pewnością stąd odejść. Niewiele już myśląc, bo chwilowo podarowany mi czas już się kończył, spojrzałem intensywnie skupionym, hipnotycznym wzrokiem w oczy domniemanego kaleki i powiedziałem mocnym, natchnionym głosem.
- Odrzuć swe kule precz i od tej chwili chodź! Uzdrawiam cię, nieszczęśniku! - zawołałem z ekspresją i energicznie machnąłem w jego kierunku bambusową laską.
Był najwyraźniej zdumiony moją wielkoduszną ofertą.
- To nie wchodzi w grę! - odparł wrogo.
Pomyślałem z goryczą , że jest cholernym niewdzięcznikiem, a jednocześnie z rosnącą paniką, gdyż dobrze rozumiałem, że jeśli szybko nie dokonam jakiegokolwiek cudu, to niechybnie przepadnę z kretesem.
- Dlaczego? - zapytałem zdziwiony.
Roześmiał się szyderczo.
- To nie są... Ha, ha, ha - zanosił się śmiechem - moje kule...iiii..Heee, Heeeii! Tylko jego - wskazał chłopca siedzącego obok na wózku inwalidzkim. - Jest po wypadku, a ja go tu tylko przypchłem. Mylnąłeś się panie diabeł, he, he, hee - rechotał, zarażając swą wesołością i innych wokół.
W tym zamęcie łatwo było o błąd. Rozweselony i szydzący z niefortunnego cudotwórcy tłum w rzeczywistości jednak nie żartował, więc nie czekając, aż mnie rozszarpią, uniosłem laskę jeszcze wyżej i huknąłem gromkim głosem.
- Skoro tak, to się teraz zamieńcie! Ty prześmiewco od dziś okulejesz, a ty - rzekłem z mocą do inwalidy- powstań z tego wózka i chodź! Czynię ten znak po to, byście uwierzyli wszystkim mym słowom! - ostatnie zdanie skierowałem do napierających na mnie ludzi.
Byłem przekonany, że i tak jest już po mnie. Jednak stało się niemożliwe. Sam nie wierzyłem własnym oczom. Inwalida uniósł się i zaczął kroczyć niepewnie o własnych siłach, a w tym samym momencie jego wesołkowaty opiekun upadł z łoskotem na ziemię. Nawet nie zdążył oprzeć się na laskach. A tak przed chwilą było mu do śmiechu.
Ten już bardzo oczywisty cud sprawił, że oszołomiony motłoch z przestrachem rozstępował się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, tworząc coś na kształt wąskiego przesmyku, którym nie mieszkając, bardzo szybko opuściłem niegościnny plac.
- Uczynił cud! - słyszałem za sobą strwożone okrzyki. - Jednego uzdrowił, a innego pokarał! To straszny, mściwy człek! Diabeł wcielony!
-Diabeł, diabeł, il Diavolo - uciekając powtarzałem z urazą ich słowa. - Nikt nie jest prorokiem we własnym mieści - powtarzałem odwieczną prawdę. – Orgiusz. Co za pomysł! Chcieli mnie najwyraźniej obrazić, łotry!
Powoli, w miarę jak oddalałem się od rynku cichły okrzyki za mymi plecami. Byłem już chyba wolny i bezpieczny, nadal jednak okropnie wystraszony. Takim to fortelem, w ostatniej chyba chwili szczęśliwie wyrwałem się z matni. Mój exodus był znacznie krótszy od drogi, którą mieli do przejścia biblijni Żydzi uchodzący z Egiptu. Jednak też dość skomplikowany, zważywszyszczególnie na mój mało młodzieńczy wiek. Klucząc opłotkami, biegnąc na oślep jakimiś wąskimi uliczkami i zapyziałymi zaułkami, przeskakując przez mury ogrodzeń, płoty i płotki, po kilkudziesięciu minutach tego przełaju znalazłem się wreszcie w domu. Nigdy bym wcześniej nie przypuszczał, że dysponuję tak wysoką sportową formą. Kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwi i usłyszałem znienawidzone “Dobry chłopiec” gotów byłem zapłakać jak dziecko.
Powoli, jak uspokajałem się po tych okropnych przygodach mój lęk mijał, a w miejsce strachu pojawił się wielki, bolesny wstyd.
- Jak ja to mogłem zrobić? - szeptałem niedowierzając, że jednak prawdą jest, to co wydarzyło się na rynku. - Jak ja teraz będę żył? - martwiłem się. - Przecież wszyscy w mieście będą mnie rozpoznawać i wytykać palcami, a może nawet mnie pobiją, albo i gorzej. Czym ja sobie na to zasłużyłem? - ubolewałem. - Zawsze starałem się być w cieniu i w miarę najskromniej przeżyć dany mi czas. A teraz...? Boże, Boże! - łkałem na sucho, choć szczerze pragnąłem zapłakać. - Gdybym był przynajmniej pijany, ale tak na trzeźwo się publicznie wygłupiać? - wracałem do wersji, która może wytłumaczyłaby mnie w oczach tych ludzi, ale nie zmniejszyła poczucia wstydu.
Chyba nie będę mógł już wyjść w świetle dnia na miasto, bo natychmiast zostanę rozpoznany jako ów szalony prorok, zwariowany kaznodzieja, albo imć Orgiusz, który źle wszystkim prorokuje i czyni szkodliwe, szatańskie cuda.
Po chwili znów się zaczęło. Ból głowy i znienawidzony Głos.
- Co robisz? - usłyszałem.
- Nic, cierpię?
- Dlaczego?
- Mam wyrzuty sumienia! - krzyknąłem.
- Nie denerwuj się. A poza tym NIE WOLNO ci mieć wyrzutów sumienia.
- Jakże to? To przecież nie zależy ode mnie.
- Mylisz się. Tylko miernoty mają wyrzuty sumienia, a ty zostałeś powołany do wielkich rzeczy. Wyrzuty sumienia, skrupuły, sentymenty. Zapomnij o tym. Jesteś poza ludzkim sądem. Tylko Ja mogę cie osądzić. I niestety jestem z ciebie niezadowolony. Twoje kazanie nie było dostatecznie mocne. Ci ludzie mieli się spocić ze strachu. Czy czułeś smród ich potu?
- Nie.
- A widzisz. Powinni cuchnąć mieszaniną potu i piżma. Zawsze po tym można poznać, że kazanie było dobre. A ich podniecenie i ekstaza powinny się skończyć orgią.
- Śmierdzieli piwem - powiedziałem ze wstydem. - Nie mam wystarczającego doświadczenia.
- W końcu go nabędziesz. Ten twój cud z zamianą piwa w wodę to istna parodia. Miałeś spalić ratusz. Taki spektakularny czyn wywołałby wielkie wrażenie. To byłoby coś! Niestety, zmarnowałeś moc na nieszkodliwy żart. Moi obserwatorzy nie byli zachwyceni tą sztuczką, bo mieli chęć na piwo, a ty im zepsułeś konsumpcję. Ten drugi numer był już trochę lepszy. Ale tylko niewiele - powiedział z niesmakiem.
- Dla mnie i tak za dobry - odparłem. - Chcieli mnie zabić! - krzyknąłem wzburzony.
- Chcieli, a nie zabili - odrzekł. - Nic ci nie mogli zrobić. Jesteś pod Moją władzą, a to jest ubezpieczenie lepsze niż jakakolwiek ludzkie gwarancje, PZU czy ZUS. Następnym razem nie będziesz musiał się tak o siebie obawiać.
- Nie będzie następnego razu! - krzyknąłem. - Po moim trupie!
- Jak chcesz - odparł zimno. - To jednak nie zależy od ciebie.
- Nie spodobałem się - próbowałem argumentować. - Moje kazanie było mizerne, a cuda... Szkoda mówić. śmiesznie głupie.
- Masz wypełnić misję. Musisz stworzyć Nowy Kościół. Mój Kościół! Rozumiesz! Masz zdobyć zwolenników, uczniów, wyznawców i dalszych Mych misjonarzy. Po to cię powołałem.
- He! Tłum mnie wyszydził - odparłem z rezygnacją. - Ośmieszyłem się i skompromitowałem. Wszyscy byli przeciwko mnie.
- Nie wszyscy - odparł. - Kilku z nich zdobyłeś. Przyznaję, że niewielu, co mnie dość do ciebie rozczarowało, ale od nitki do kłębka, Ben. Dużo pracy przed tobą. Ci, których przekonałeś już cię szukają.
- Biedni - westchnąłem.
- Wszyscy jesteśmy biedni. Jednak nie ma co się załamywać. Więcej ikry, więcej optymizmu, chłopcze.
- Skąd go brać? - westchnąłem.
- Ja cię natchnę. Niebawem zgromadzisz wokół siebie kilku wyznawców. Będziesz za nich odpowiedzialny. Czy ty wiesz co to znaczy być za kogoś odpowiedzialny, Ben?
- Jestem odpowiedzialny za Basa - powiedziałem po namyśle. - No i za siebie - dodałem.
- W takim razie dasz sobie radę. Oczywiście wśród tych, którzy staną się twymi uczniami będzie zdrajca. Już teraz pewni ludzie i pewne służby interesują się tobą. Twoje wystąpienie zostało odnotowane i wywołało obawy niektórych, bardzo wpływowych, ośrodków. Musisz być na to przygotowany, chłopcze. Tak było zawsze, jest i będzie. Kiedy pojawia się silna osobowość, taka jak ty teraz, prorok lub przywódca, to natychmiast pojawia się donosiciel, zdrajca, Judasz. Bądź czujny! To może być też kobieta. Bardzo urokliwa, synu.
- Ha, ha! - zaśmiałem się gorzko. - To chyba żart? Czyż nie widzisz jak bardzo jestem brzydki? Żadna kobieta nie spojrzy na mnie z sympatią - powiedziałem smutnym głosem.
- Przesadzasz swą skromnością. Nie jest tak źle - w Jego głosie wyczułem niezbyt szczerą nutę. - Zresztą, to powinno cię szczególnie uwrażliwić. Jeśli będzie się do ciebie pięknie uśmiechać, to zdradzi ją to z pewnością - niezbyt zręcznie wybrnął z pułapki, w którą się wpuścił. - Facetów też się strzeż. Zwracaj uwagę na wszystkich nadskakujących ci przesadnie, mizdrzących się, lub, co szczególnie wydaje się być podejrzane, na wszystkich w tobie zakochanych. To na pewno zdrajcy! Jedynie Mi możesz ufać i na Mnie liczyć. W razie czego sam wskażę ci Judasza. Teraz wypocznij, bo przed tobą olbrzymia praca. Jestem z tobą już na zawsze, drogi synu - zakończył ciepło.
Byłem wstrząśnięty. Do tej chwili jeszcze nie mogę do siebie dojść. Czego ode mnie chce ta Bestia z dala panująca nade mną? Na co liczy? Czyż mam być następnym wcieleniem esencji zła. Kolejnym Hitlerem, albo Neronem. Obaj uważali się za wielkich artystów i obaj nie mieli sumień. Mordercy już nawet nie seryjni. Żono i matkobójcy, dzieciobójcy! Kanalie, potwory, zbrodniarze!
- Bas! Nie chcę cię zabić, przyjacielu! - wyznałem z trwogą. - Ale jeśli będę musiał, to mi wybacz! - jęczałem zbolałym głosem. - Boże, co mam teraz zrobić? - biadoliłem z trwogą. - Któż mógłby mnie wspomóc w tak ciężkiej potrzebie?

Muszę wyznać, że w chwili czarnej rozpaczy rozejrzałem się nawet za odpowiednią lampą, dostatecznie wytrzymałą by zawiesić stryczek. Taki Seneka nie widział niczego niewłaściwego w samobójstwie, jeśli były ku temu ważne powody, jednak moja babunia twierdziła inaczej.
- Tylko ten się sprawdził w życiu , Beniuchna, kto dożył sędziwego wieku, mimo wszelkich przeciwności losu. To jest najcenniejsza umiejętność. Ta rzecz dotyczy każdego, niezależnie od urodzenia, majątku lub wykształcenia i czegokolwiek, o co ludzie tu i tam zabiegają. Jeśli ktoś ci będzie wmawiał, że jest inaczej, że nie ważne ile lat się żyje, ale jak się zyje, to mu nie wierz, nawet jeśli ma opinię mędrca.
Jej mądre maksymy potwierdzały się zawsze. To już stwierdziłem wielokrotnie. W tylu ciężkich momentach mnie wspierały. Jednak w tamtej chwili miałem już tego wszystkiego dosyć, bo wypadek - wypadkiem, operacja - operacją, ale to co się ze mną działo wołało o pomstę do nieba. A jeśli naprawdę jestem szalony? Cierpnę z przerażenia na samą taką ewentualność. Przecież po tym wypadku mogły mi się nieźle poprzestawać klepki i nigdy nie będę taki ja przedtem. Jezu! Wszystko, tylko nie to!
- Życie jest tylko życiem i aż nim jest, więc do roboty! - filozofowałem odsuwając precz czarne myśli, które wracały jednak jak pchnięte wahadło.
Ostatecznie już byłem zdecydowany nadal żyć. Podsumowywałem też najistotniejsze powody przyjętego stanowiska, a więc:
Primo: Ilu innych jest większych tarapatach i nie tracą ducha. Bywa, że są przegrani z kretesem, zadłużeni po uszy, opanowani przez zgubne nałogi, lub złe namiętności i nadal pragną żyć i nie rezygnują z tej wyjątkowej szansy, jaką jest ustawiczna możliwość nowych możliwości. Bo tak oto zorganizowany jest ten świat, że wszelkie dobra są tylko przed nami. To co minęło jest jak sen. Zupełna fikcja, o której można z nostalgią podumać.
Secundo: Muszę w końcu dowiedzieć się czegoś konkretnego o Muszelce (tak Panią dla siebie nazwałem). Luki w pamięci są pilną kwestią! Teraz gubię się w domysłach. Kimże jesteś i skąd znalazłaś się w moim życiu? Po namyśle zrezygnowałem z jakichkolwiek domniemywań. Za mało nam danych do rozwiązania zadania.
Tertio: Odpowiedzialność! Mam wszak dla kogo istnieć. Spojrzałem na Basa.
Tak więc postanowiłem, że jeszcze się nie poddam. Ale jak się do tego zabrać? Westchnąłem ciężko, bo żadnej koncepcji na razie nie miałem. W tym tkwi przyczyna mojego nieszczęścia.
Nie wiedziałem i nadal nie wiem jak pozbyć się permanentnego bólu głowy, niebezpiecznych i podstępnych ataków halucynacji i wyrzutów sumienia.
- Trzeba się obudzić! - rzekłem z determinacją. - Nie będę się kulił w kącie jak wystraszony piesek. Wszystko to przecież trzeba gruntownie przemyśleć, a może nawet przemodlić - szepnąłem skruszony, bo również miałem świadomość tego, że ostatnio wiele nagrzeszyłem. - Wybacz mi Boże! - stęknąłem żałośnie uderzając się w piersi. - Jeśli muszę też odpokutować winy, to nie będę się wykręcał - czułem olbrzymią gorycz znaną tylko największym grzesznikom.
Pomyślałem sobie, że szkoda to wielka, iż ta moja amnezja nie wymazuje spraw, których wspomnienie napawa mnie wstydem i poczuciem winy. Z lżejszym sercem wyszedłbym na spotkanie jutra. Co prawda doświadczenie podpowiada, że trzeba co jakiś czas upaść, by samego siebie poznać i ponownie w górę wydźwignąć, żeby znów zaistnieć jako istota wolna i dumna. Jednak szczęśliwi są ci, którzy takich problemów nie mają. No cóż, skoro czas leczy rany, to i moja kiedyś przyschnie.
Ponieważ nie mam pomysłu od czego zacząć porządki, więc pozostało mi działanie po omacku. Tylko znając wroga można próbować go zwyciężyć. Nie znam i nie pojmuję choćby przyczyny pojawiania się owego Głosu, tego potwornego tyrana i despoty zatruwającego mnie duchowo i demolującego psychicznie w katastrofalnym wręcz tempie, co prowadzi też do ruiny i mą fizyczną sferę. Wszystkie moje czakry są rozchwiane i zdestabilizowane. Szaleństwo wykluczyłem a priori.
Jeśli myślisz, że nic z tego co piszę nie zasługuje na wiarę, nie będę o tym przekonywał, ale jak wyjaśnić dręczący mnie Głos. Może znany Ci jest powód, choćby tylko moich listów? Chętnie rozjaśnię tę frapującą kwestię. Nie chcę jednak nalegać byś odpowiedziała. Jeśli z jakichś względów postanowiłaś milczeć, to oczywiście uszanuję taką decyzję, acz ze smutkiem i niechętnie.
Nigdy nie gardzę życzliwą, przyjacielską pomocą, szczególnie w trudnych sytuacjach, a obecna jest okropna. Myślę sobie jednak, że wplątanie w moje dzisiejsze życie niewinnej osoby, byłoby dla niej zgubne. Do tego też nie mam najmniejszego prawa. Sam muszę się wykaraskać z głębokiego dołu, do którego wpadłem.
Jednak jeśli tylko zdołam, to od czasu do czasu przyślę ci raport z przebiegu tego przedsięwzięcia. Mam nadzieje, że mi się ono powiedzie i listy będą pogodniejsze. Jak widzisz, jeszcze nie przestałem być tym optymistą, którego niegdyś znałaś. To może cieszyć i dobrze rokować.
Dodać przy okazji muszę, że Bas śledzi moje przygody z wielkim niepokojem, co objawia się u niego euforio -apatią i ascezo - łapczywością. Na czym one polegają opowiem kiedy indziej, choć nie jest to niestety szczególnie miłe.
Teraz jednak muszę się zabrać za siebie, ale właściwie to muszę zacznę od pieska, bo żeby dokonać prawdziwej i skutecznej naprawy własnej sytuacji nie należy myśleć o sobie i na sobie się skupiać. Wręcz przeciwnie, egoizm obróciłby całą inicjatywę wokół mojego pępka i bezproduktywnie roztrwoniłbym siły.
Naleweczka, o której myślałem w chwili nieporadności, też nie byłaby stosownym remedium. Zrezygnowałem (acz z żalem) z takiego antidotum na moje straszliwe zatrucie.
- Poczucie wstydu i nadmierne wyrzuty sumienia też są formą egoizmu - rzekłem. - Ach jaki wielki ze mnie grzesznik - gderałem do siebie z emfazą. - Istny Orgiusz, a może nawet sam Wielki Fallux, superszatanisko z piekła rodem! Jeśli przesadzę w pokucie, to psisko i inni niewiele na tym skorzystają. A najpewniej i nic - uznałem chyba słusznie. - Twe grzechy są ci wybaczone, Beniaminie - z braku innej możliwości sam się rozgrzeszyłem. - Idź i nie grzesz więcej ...

Możesz mnie za to potępić, jeśli chcesz. Wtedy się wyrówna, gdyż Twój minus skasuje mój plus.
_____________________________________________________________________________________ Beniamin

Post scriptum
Suma ostatnich doświadczeń sprawia, że odkryłem, a może dokładniej mówiąc, pogłębiłem w sobie skłonność do filozofowania. Otóż w wyniku owej psychicznej przemocy wywieranej na mnie przez Głos sformułowałem “Ogólną teorię prawdziwości”, którą przedstawiam poniżej:
1.Teza: Prawda nie istnieje, poza czystą filozofią.
2.A teraz dowód:
Istnieją para-prawdy, które są: względne, chwilowe, krótkotrwałe, zmienne, cząstkowe, chwiejne i odwieczne, i którymi nie należy się przejmować (sugestia autorska).
Para-prawdy to w istocie nieprawdy, dlatego należy uważać, iż tak naprawdę istnieją wyłącznie kłamstwa, łgarstwa, oszustwa, omamy, fikcje, fałszerstwa, cygaństwa, zmyłki, blagierstwa itd.
Iluzja nie może być prawdą, nawet prawdziwa iluzja.
To co istnieje nie jest prawdą i być może tylko to co nie istnieje jest nią.
Ja istnieję. Pyt.: Po co? Odp.: Bez powodu.
Pyt.: Co nie istnieje? Odp.: PRAWDA ! Co było do udowodnienia.
Jestem przekonany, że powyższy, klarowny moim zdaniem wywód jest dla Ciebie jasny i nie wymaga dodatkowego komentarza.

-------------------------------------------------------

Mistrz Xuefeng widzi poruszające się na wietrze liście kolokazji i pokazuje to lekko wystraszonemu uczniowi.
To dzieje się w twoim własnym domu, czego się bosz?

Za oknem pada gęsty śnieg.
Pijąc kubek gorącego kakao wiem, że wszystko dzieje się w moim własnym domu.
Czego miałbym się bać?

Od narodzin do śmierci jest tylko ta osoba - stwierdził Mistrz - po cóż odwracać głowę i mieszać sobie w mózgu. Niech każdy z was dokładnie się temu przyjrzy!

Jakiż to wspaniały widok, ach!
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Reklama






Wysłany: Sob Mar 03, 2012 08:38    Temat postu:

Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum smierc Strona Główna -> Moderowane przez ddn Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

smierc  

To forum działa w systemie phorum.pl
Masz pomysł na forum? Załóż forum za darmo!
Forum narusza regulamin? Powiadom nas o tym!
Powered by Active24, phpBB © phpBB Group