Forum smierc Strona Główna smierc
smierc i umieranie
 
 POMOCPOMOC   FAQFAQ   SzukajSzukaj   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

PIWO i ANIOŁY

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum smierc Strona Główna -> Moderowane przez ddn
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Sob Kwi 28, 2012 08:12    Temat postu: PIWO i ANIOŁY Odpowiedz z cytatem

Dominik Dano
PIWO i ANIOŁY

Wydarzenia opisane w tej książce są w całości wytworem wyobraźni autora. Nie stanowią zapisu niczyich przeżyć. Zostały mu po prostu jakoś objawione. Dlatego wszelkie podobieństwo czegokolwiek do czegokolwiek z niniejszej opowieści, jest zupełnie przypadkowe.





1.PIWO

Piwo miało zbyt gorzki smak. Marcin lubił piwo i sporo go już w życiu wypił. Na tyle dużo, że wyczuwał najmniejszy nawet fałsz. Wprawdzie nie degustował piwa wszystkich marek i gatunków świata, ale trudno znaleźć takie, z tych dostępnych w kraju, którego by kiedyś nie pił.
Skłonność do złocistego napitku zwabiła go na rynek, gdzie w każdym z licznych tu barów i restauracji serwuje się obficie ów przysmak, choć wcale nie tanio. Siedział pod parasolem, w ogródku jednej z wielu piwiarni, w których podawano Borowca. Było to jego ulubione piwo. Na początek zamówił sobie duży kufel i nie czekając aż opadnie piana, pociągnął z niego zachłannie. Niestety zamiast spodziewanej euforii, poczuł ohydną, mdłą gorycz. Ewidentna, bezczelna podróba. Przykre doznanie wykrzywiło w bolesnym grymasie jego zmęczoną twarz. Za dużo dobrego piwa wypił, by dać się nabierać na takie pomyje. To zniewaga dla każdego smakosza.
- Co za czasy nastały? - wysapał z rozgoryczeniem. - Tyle teraz pojawiło się kłamstwa i naciągactwa. Nawet porządnego piwa nie pominą, złodzieje - zdegustowany gderał do siebie pod nosem. – Profanacja!
Ktoś nieudolnie próbował podrobić niepowtarzalny smak cenionej na świecie marki. Marcin uznał to za złą wróżbę. Dla siebie, co już go wcale nie dziwiło i w ogóle, dla przyszłości świata. Bowiem wiadomo od czasów Kopernika, że gorsze wypiera lepsze, a falsyfikat rychło zajmuje miejsce oryginału.
- Nawet dziecko pozna się na tym świństwie. Wszędzie zamiast złotych i srebrnych dukatów, tylko miedziane tynfy.– mruczał z niezadowoleniem. – Tfu! Na psa urok! Może lepiej sobie stąd pójść? – zadygotał, ogarnięty nagłym i złym przeczuciem. – To może być jakiś znak! Może ostrzeżenie? Kto wie? – jego niepokój kaskadowo się pogłębiał.
Przykry smak powoli zanikał na języku, przywołując przy okazji odległe wspomnienie z dawnych lat. Zadziwiająca jest pamięć człowieka, długo przechowująca, nawet bardzo ulotne wrażenia. Niczym znaki lub kody dawno i zdawałoby się, bezpowrotnie zapomnianych wydarzeń. Marcin kosztował już kiedyś coś takiego, ale w dawce o wiele większej. Gdyby sam tego nie przeżył, to uznał by to za fantazje i czcze zmyślenia, a człowiek który zmyśla i fantazjuje gorszy jest nawet od cholernego perfekcjonisty.
Zdarzyło się to w poprzedniej epoce. Upalne, suche lato przygnało go wraz z przyjacielem Jankiem Kosiorem do obskurnej jadłodajni na tym samym rynku. Obecnie już nie istnieją w Warszawie takie spelunki. Wówczas trudno było normalnie kupić nawet wodę sodową. Weszli do mrocznej sali, popatrzyli wokół. A tu niespodzianka. Piją PIWO! Takie przynajmniej mieli wrażenie. Szybko zajęli jeden z wolnych stolików. Po chwili udało im się wytropić i przywołać kelnerkę. Dziewczyna w brudnym fartuszku, dość pospolitej urody, stanęła przed nimi na rozkraczonych nogach i przyjęła postawę wyczekującą. Znudzona upałem czekała na zamówienie.
- Chcemy piwa! – zwrócił się do niej Janek - Jedno na EX – liczył na palcach – to dwa. Dwa na pół szybko, to cztery ...razem sześć i... JEDNO... dla przyjemności! Łącznie... osiem! – podsumował i spojrzał na Marcina. - Co to, jednego piwa nie wypijesz? – zapytał drwiąco, widząc uniesione brwi nad zdumionymi oczami kolegi. – Piwo pije się wyłącznie dla przyjemności – wyjaśniał uczenie – a nie dla ugaszenia pragnienia.
Uśmiechnął się z politowaniem do Marcina, który zupełnie nie nadążał za jego arytmetyką, a przy tym był wtedy jeszcze dziewiczy i nieskalany pod każdym względem. Alkohol pijał rzadko, od święta i w małych ilościach.
- Pani przyniesie osiem butelek – Janek zadysponował tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Nawet nie zamierzał dyskutować tej kwestii z niedojrzałym osobnikiem o matołkowatym obliczu, który siedział naprzeciw i przygryzał wargi z wrażenia.
Kelnerka uwinęła się nadspodziewanie szybko. Przyniosła zamówioną baterię piw i wszystkie od razu otworzyła. Uniosła zręcznie dwie butelki i ich zawartość przelała do stojących przed nimi musztardówek. Taka sprawność obsługi w owym czasie stanowiła zjawisko niespotykane. Można rzec, zagadkowe! Za bardzo jednak byli spragnieni, żeby zastanawiać się nad dość nietypowym zachowaniem damy w poplamionym fartuszku. Pragnęli jak najszybciej, jakimkolwiek płynem zalać wysuszone gardła. To była ich najbardziej dojmująca teraz potrzeba. Wyraźniej pulsująca pod czaszką, niczym nie ograniczona, spęczniała myśl.
Sięgnęli z łapczywością po napełnione szklanice i ... wtedy właśnie zaczął się horror, którego by nie wymyśliłby nawet Alfred Hitchcock.
Z otwartych flaszek, powoli, jednostajnie zaczęła wydobywać się lepka, żółtawa piana formująca się najpierw w wysokie, kilkunastocentymetrowe słupki, które po osiągnięciu krytycznego pułapu, zginały się przechodząc gwałtownie w łuk. Następnie kierowały penetrujący czubek pionowo w dół, by dociągnąć do poplamionego obrusu i uformować na nim obrzydliwe kupy. Opisanemu zjawisku towarzyszył rozchodzący się ze szklanek i pootwieranych butelek mdławy, gorzki odór.
Niepewnymi rękami ujęli musztardówki. Tak bardzo byli spragnieni, że z lękiem w sercach podjęli tę ryzykowną próbę. Gigantyczną suszę w ich gardłach mogło ukoić wyłącznie piwo. Prawdziwe piwo, oczywiście! Gotowi więc na najgorsze, z determinacją, przełknęli po małym łyczku cuchnącej mikstury.
- Trucizna! - wysapał spierzchniętymi wargami Marcin.- Chcą nas tu zamordować, czy jak? - spojrzał przerażony na kolegę.
Janek był podobnego zdania. Milczał dogłębnie spantałyczony, co w jego przypadku prawie nigdy się nie zdarzało. Tylko skinieniem głowy potwierdził to wstrząsające podejrzenie. Obaj solidarnie w tej chwili mieli nietęgie miny.
Rozejrzeli się uważnie wokół siebie, w poszukiwaniu ewentualnych świadków czynionego im gwałtu. To perfidne zabójstwo, w biały dzień i na oczach tłumu nie mogło ujść bezkarnie. Jakoś wcześniej nie zauważyli tu niczego podejrzanego. Nawet nie zastanowiła ich grobowa cisza panująca w tej knajpie. Dopiero teraz uderzył ich szczególny widok. Wszędzie przy stolikach siedzieli milczący ludzie, tępo wpatrzeni w stojące przed nimi butelki z piwem, z których nieprzerwanie wydobywała się smrodliwa magma. Niektórzy z nich, zapewne esteci, nie chcąc dopuścić do zabrudzenia i tak już poplamionych obrusów, pedantycznie podstawiali szklaneczki, serwetniki i popielniczki pod rozprzestrzeniającą się ciągle pianę. Znaleźli w tym rodzaj rozrywki, albo gry zręcznościowej. Wciągające, pasjonujące zajęcie. Inni byli wyłącznie zdolni do niemej obserwacji tego osobliwego zjawiska. Chociaż wszyscy wyglądali na cholernie spragnionych, to nikt nie usiłował wypić, zjeść, czy w jakikolwiek inny sposób wchłonąć w siebie takiego „piwa”. Piwa!? Kto je naważył? Chłopcy jednocześnie spojrzeli na etykietki naklejone na butelkach. „Bayer” – Piwo bezalkoholowe - przysmak na waszych stołach.
- Nomen omen – wyszeptał wracając do rzeczywistości, z tej podróży w czasie.
Zanurzony we wspomnieniach osuszył bezwiednie kufel. Przywołane z pamięci zdarzenie sprawiło, że nie delektując się, jak to robił zazwyczaj z pierwszym wieczornym piwem, dopił podejrzanego Borowca.

Powiódł oczami wokół, szukając śladów innych starych wspomnień. Niestety, od tamtych dni tyle się zmieniło. Cały otaczający go dziś świat odczuwał, jak jakąś atrapę, dekorację, czy makietę. Nie dostrzegał najmniejszego nawet zarysu prawdy. Wszystko do czego był przyzwyczajony powoli znikało. Stabilny, niezmienny, znany od lat obraz przeminął bezpowrotnie. Zastąpiły go ułuda i chaos. Wczoraj różne od dzisiaj, a jutro niepewne i przerażające. Chwila odmienna od chwili. Kolory i światła siejące zamęt. Treści fałszywe i kłamliwe. Szalony, schizofreniczny kalejdoskop.
A on sam kim jest? Po tym co przeszedł i czego doświadczył. Kim lub czym jest właściwie Marcin Cykorek? Stawiał pytania z góry skazane na głuchą ciszę w braku odpowiedzi.
Życie, jak wiadomo jest umiejętnością praktyczną. Przy tych swoich psychicznych dylematach, z którymi sobie nie radził, był coraz bardziej zagubiony w sferze owej praktyki. Z teorią też ostatnio miał spore problemy.
- Garb, nie życie – mruknął zniechęcony.
Dynamicznie zachodzące przemiany wywoływały u niego, rosnące z dnia na dzień lęki i takie też obawy o przyszłość. Nie odczuwał euforii czy dumy z powodu przynależności do tak przejawiającej się, wyższej ponoć, europejskiej cywilizacji. Prawdę powiedziawszy, nie potrzebował żadnych zmian.
Z tego co obserwował wokół siebie wnosił, że chyba jest osamotniony w swych odczuciach. Rozejrzał się wolniutko i zobaczył rozbawionych i pogodnych ludzi. Siedzieli podobnie jak on przy szklaneczkach z piwem. Zajęci rozmowami i żartami, sprawiali wrażenie szczęśliwych. Im ta metamorfoza widocznie odpowiadała, bo z naturalnym wdziękiem pławili się w rozkoszach charakterystycznych dla nowowykreowanej epoki rozwiniętego konsumpcjonizmu.
Panująca na rynku sielanka przypomniała mu, że jeszcze nie tak dawno, jego własne życie wyglądało podobnie. Nie identycznie, ale prawie tak samo jak tych, siedzących przy sąsiednich stolikach szczęśliwców. Mimo codziennych trudności i zgrzytów, toczyło się wolno, momentami wręcz ślamazarnie. Nic nie zapowiadało późniejszych wydarzeń, które jakby bez przyczyny, niemal niechcący, z małego kamyczka urosły w lawinę. W olbrzymi kamienisty, rwący kataklizm, który na domiar wszystkiego nadal jeszcze rósł i potężniał.
Kiedy nastały te nowe czasy, starał się jakoś nadążyć za postępującymi zmianami. Wtedy właśnie spotkał Oleńkę. Dziewczynę znacznie młodszą od siebie, w której zakochał się po uszy. Pozwalał jej na wszystko. Ufał jej również bezgranicznie. Dla jednego jej uśmiechu gotów był umrzeć. Nie nalegał na ślub, bo widział jak bardzo pragnie niezależności. Zresztą Ola nie ukrywała, że dla niej on bardziej przyjacielem niż kochankiem. Wmówił sobie, że nie zdradzała go z innymi, wbrew wymownym przesłankom i mimo różnych oznak, sugerujących coś zupełnie innego. Nie dopuszczał do siebie nawet cienia myśli o jej niewierności. Jeśli ktoś ze znajomych robił jakieś aluzje, lub dzielił się swoimi podejrzeniami, natychmiast ślepł i głuchł, nie przyjmując jakichkolwiek posądzeń. Był ślepy nawet wówczas, gdy pozwalała sobie w jego obecności na zbytnią bliskość z innymi mężczyznami. Kładł to na karb jej żywiołowego temperamentu, spragnionej wrażeń młodości oraz obecnie panujących, swobodnych obyczajów, które nawet starał się polubić. Jednak bez powodzenia.
Marcin przez kilka lat trwania ich związku sam zarabiał na ich utrzymanie. Miał dużo dobrych zamówień. Normalnie żyjąc, można by było sporo odłożyć na chudsze lata. Jednak Ola potrafiła wydawać pieniądze szybciej niż on je gromadził. Zmiany gospodarcze w Polsce uderzyły we wszystkich. W dużych i w małych. Dotychczasowi klienci Marcina znikli jak po wybuchu bomby atomowej. Nieliczni z nich, którzy się ostali, usiłowali beznadziejnie przetrwać do jakichś urojonych lepszych czasów. Jednak szybciej, lub wolniej padli dogniecieni walcem historii.
Wnet nędza stanęła w progu ich domu i coraz śmielej wstępowała do środka. Ola chcąc nie chcąc, zaczęła teraz sama zarobkować. Nigdy nie mówiła mu zbyt wiele o swoim zatrudnieniu. Pracowała bardzo intensywnie i o różnych porach wychodziła do swych sekretnych zajęć. Podsycając swą ślepotę zauważał tylko, że praca jej polegała na dyspozycyjności. Gdy czasami pytał ją co robi, to bardzo ogólnie i mętnie opisywała Marcinowi specyfikę tej swojej profesji. Dowiadywał się tyle ile sam chciał, czyli że obsługiwała rozmaite imprezy organizowane dla biznesmenów, polityków i innych osobistości. W jakim charakterze, tego nie wyjaśniała za dokładnie, a on nie zgłębiał.
Imprezy owe były organizowane przez rozmaite biura i instytucje, z którymi Ola miała stały kontakt telefoniczny. Bywało czasami, że telefon dzwonił nawet w środku nocy, budząc ich raptownie. Po krótkiej rozmowie Oleńka wyskakiwała z pościeli i biegła do łazienki. Ubierała się potem szybko i zanim przyjechał po nią samochód, już wybiegała z domu. Marcin nieraz proponował jej swoje towarzystwo. Wówczas mrużyła swoje kocie oczy i patrzyła na niego gniewnie. Zawiedziony, z głęboko ukrywaną zazdrością, bo świtło czasem przenika i zaciśnięte powieki, kulił się pod pierzyną i nie próbował dłużej nalegać. Wzdychał cicho i nie spał już do rana, samotnie wiercąc się w łóżku.
Czasami dopiero po kilku dniach wracała do domu, skrajnie zmęczona i na wiele godzin usypiała. Nie budził jej i starał się zachowywać jak najciszej. Jej zajęcie, pomimo że wyczerpujące, musiało być jednak bardzo intratne, bo stale przynosiła do domu znaczną gotówkę, robiła głółne zakupy, płaciła rachunki. Znamienne było również, że w tym okresie trochę nauczyła się oszczędzać.
Zdarzało się, że wyjeżdżała na dłuższe, zagraniczne delegacje. Głównie do Niemiec i Holandii. Ostatnia taka podróż dotyczyła nawet Londynu. Opuściła Marcina na wiele miesięcy. Co prawda zostawiła mu pewną kwotę na życie, więc nie musiał się przejmować ciągłym brakiem zleceń. Jednakże sytuacja bezrobotnego upokarzała go niezmiernie i na dalszą metę była nie do pomyślenia. Ogromnie pragnął znowu stanąć na nogach i przejąć główny ciężar utrzymywania domu. Marzył o tym, by Oleńka nie musiała w ogóle pracować. Chciał ją mieć wyłącznie dla siebie.
Zanim pod przymkniętymi powiekami przepłynęły te wspomnienia, zdążył już dokończyć drugiego Borowca. Stale krążąca w pobliżu kelnerka postawiła nowy kufelek na kartoniku. Bez przerwy pilnowała by nikt nie siedział przy pustej szklanicy. Przy sąsiednich stolikach zaczęli pojawiać się nowi wielbiciele złotego napoju, powoli zaludniając ogródek piwiarni. Marcin mimowolnie przysłuchiwał się ich, jakby teatralnym, bo zbyt głośnym, często wulgarnym i niedyskretnym rozmowom.

- Ta nowa sekretarka, nie uwierzycie, to stara dziurawa figa! Hehehe!
- Chyba figlarna dziurka?
- Wiesz co, Kaziucha? Noo! Wiesz co ci powiem? – poprawiany osobnik zastanawiał się chwilę co by tu odrzec koleżce – Wiesz?.. Czy ty zawsze musisz być taki cholernie dokładny?.. Chyba jednak nie. Co? – zmrużył oczy z gniewem. - W każdym bądź razie ta mała... he, he, he! Jak to było Kaziucha? Fi-dziurka? - wykonał dłońmi charakterystyczny gest. - Ma już dwadzieścia cztery lata i na dodatek dwuletniego bękarta. Wygląda cholernie dziecinnie, góra na osiemnastkę, a tu taka niespodzianka. Przyznała się do tego Heńkowi, dgy ją... hehehe. Oczywiście w zaufaniu, mu to powiedziała. Jemu, ufać! Lepiej nie można trafić! He, he, he! - rechotał głośno prawie czterdziestoletni, przesadnie oplątany złotymi łańcuszkami i wytatuowany typek.
Najwyraźniej pozował na macho, ale wyglądał raczej na erotomana. Siedział wśród podobnych mu indywiduów, wpatrzonych w niego jak w słońce.
– Sam też ją przelecę, ale nie teraz, bo by się poczuła za ważna. Musi też swoje odpracować, zanim ją wyleję, no nie! – spojrzał na koleżków, mrużąc chytrze oczy. - Jest cholernie pracowita. Stara się i tyra za grosze. Szkoda zbyt szybko przerobić ją na tapczan.
Towarzystwo prostackim rechotem skwitowało rycerską postawę kolegi.
- Zakładam niebawem jeszcze drugą spółkę, tym razem akcyjną – podjął ów nowy temat rozmowy. - Taka daje nieograniczone możliwości. Oczywiście dla wybitnych akrobatów. Trzeba tylko umieć lecieć w obranym kierunku. Ma się rozumieć, z gwarancją bezpiecznego lądowania – spojrzał na przyjaciół. - Dzisiaj do wieczora zarobiłem już sześćdziesiąąą..ttt... Idzie jak w pupcię! Ale trzeba czasem polizać – przerwał na moment i po chwili kontynuował. - W tej nowej spółce przyjmie się też całkiem nowy zarząd. Zatrudnię dyrektorka, prezesika. Trochę się zamiesza, zamota i w pewnym momencie... Dup! Odpowiadasz do wysokości kapitału akcyjnego, którego nigdy nikt nie wniósł, bo i skąd wziąć tyle pieniędzy, nie? Dyrektora za złe zarządzanie wsadzi się do pierdla, bo dopuścił do upadłości i strat, a bezwstydnie okradziony akcjonariat, czyli ja, poleci na Florydę lizać rany.
- Przecież przepisy mogą się zmienić, zaostrzyć - zauważył trzeźwo któryś z jego kompanów.
- Eee! Sami sobie będą bruździć! Bez obawy. Tyle wszędzie dobra stoi odłogiem. Tylko zgarniać. Zgaaarniać! A gdyby się nawet jakiś głupi skrupulant skądś znalazł, to go szybko przewiną. Ten cały burdel jest dobrze przemyślany, Kaziucha. Ty jak zwykle ziapiesz. No feee! – cmoknął z niesmakiem. - Nigdy do niczego nie dojdziesz człowieku, przenigdy – pokręcił z politowaniem głową.
Dalsza rozmowa była już prowadzona zbyt cichymi głosami, by Marcin mógł zrozumieć o czym ci weseli panowie mówią. Przymknął na chwilę powieki. Na pierwszy plan wydobył się teraz specyficzny gwar rynku. Z każdej strony dolatywały stłumione szumy i dźwięki.
Spojrzał w inny kącik ogródka. Siedziały tam dwie młodziutkie prostytutki. Jena z nich była prześliczna. Robiła wrażenie niewinnego, zagubionego dziecka. W ustach trzymała długiego niezapalonego papierosa, który kontrastował z jej niedojrzałym wyglądem, wywołując w Marcinie niepokojące napięcie estetyczne. Liczyła jakieś grosiki wysypane z malutkiej portmonetki na kawiarniany stolik i chyba nie mogła się doliczyć potrzebnej kwoty. Druga cierpliwie przyglądała się tej czynności. W końcu z uśmiechem zgarnęła garść drobnych, wstała i podeszła do bufetu. Za chwilę wróciła i podała tej małej małej piwo. Nawet nie pomyślał, że może być tu kelnerką. Te młode mają tu inne zajęcie.
Uważnie rozejrzał się wokół. Coraz więcej panienek schodziło się na rynek. Od całkiem początkujących po doświadczone już prostytutki. Stąd rozpoczynały profesjonalny kurs, przemieszczając się potem do dyskotek i klubów nocnych. Następnie ruszały już z klientem, jak im wypadło, do hotelu, do bramy, do samochodu, czasami do toalety, lub w krzaki rosnące na najbliższym zieleńcu.
Na rynku wyglądało to ciągle zupełnie przyzwoicie. Dziewczyny w grupkach, przynajmniej we dwie, siedziały na licznych tu ławeczkach, lub przechadzały się rozmawiając ze sobą i często wybuchając miłym przyjemnym śmiechem. Niektóre z nich sprawiały wrażenie łaszących się, rozleniwionych, niemal sennych zwierzątek. Nieliczne demonstracyjnie całowały swoich opiekunów i alfonsów, lub tuliły się do nich demonstrując seksowność i wabiącą pieszczotliwość. Wszystkie były ubrane, a właściwie nie ubrane w podobny sposób. Miały na sobie kuse spódniczki i przeźroczyste bluzeczki, eksponujące ich wdzięki. Atrakcje te były fachowo prezentowane, niczym na jakiejś wystawie erotyki, seksu i pornografii, zorganizowanej pod hasłem: ”Wstąp, zobacz, kupuj i używaj - towar na każdą kieszeń, do nabycia od zaraz, pod rozgwieżdżonym niebem stolicy”.
Przy jednym z nielicznych, wolnych jeszcze stolików, tuż obok Marcina usiadło towarzystwo składające się z czterech pań i trzech facetów. Wszyscy już dobrze po trzydziestce. Mamusie poubierane jak licealistki, tatusiowie w lekkich sportowych ubiorach mających maskować zaokrąglone brzuszki i podkreślać młodzieńczość ducha i tężyznę ciała. Gromadka zaczęła zabawę już wcześniej, bo wyglądali na lekko wstawionych.
- Co powiecie na kusztyczek grzanego, pijawki? - zapiał najniższy z nich.
- Chodzi ci o wersję dziecinną, czy dla prawdziwych mężczyzn? - ripostował najroślejszy w tym towarzystwie samiec.
- Gdzie ty widzisz tych prawdziwych mężczyzn? Od wieków nie spotkano żywego okazu. Same skamieniałości. - wtrąciła długonoga blondynka.
- Znowu usłyszałaś niedokładnie, kochanie. W tym przypadku, o którym wspominasz, chodziło o tura, czyli wielką, dziką krowę, a nie o samca homo sapiens. Te zaś mają się niezgorzej i ich liczba jest constans od milionów lat.
Najniższy spojrzał na zegarek i pokręcił głową z niezadowoloną miną.
- Już jest tak późno? - rzekł jakby dziwiąc się, że wszystko przemija. - Nie zdążę do domu przed północą, a przecież obiecywałem sobie chodzić spać z kurami - westchnął.
- I co, żadna nie chciała? - zapytał zaintrygowanym tonem ten najwyższy.
Wszyscy parsknęli śmiechem. Tylko kurdupel zachował powagę.
- Bardzo śmieszne - odparł z irytacją i zmienił szybko temat. - Damy zachęcają nas do czynu, panowie! - zapiszczał, dokładnie nie wyjaśniając, na jakiej podstawie doszedł do takiego wniosku.
- O! Będziemy świadkami niezwykłych wydarzeń - druga z pań włączyła się do rozmowy.
- Pani Aniu! - krzyknął mikrus do kelnerki. - Cztery grzane, dziecinne dla naszych pań i trzy męskie, ze spirytusem.
Marcin pomyślał, że zaraz rozegra się turniej, mający wyłonić najokazalszego homo sapiens na tym rynku, a po powrocie do domów ci wspaniali mężczyźni nie będą w stanie unieść zbolałych, skacowanych głów ponad krawędź muszli klozetowej i zarzygają dookoła wszystko w swoich łazienkach.
- To niewiarygodne, skąd się bierze tyle dzielności na tym świecie i to, jak można się przekonać, niepospolitego kalibru? - zamruczał pod nosem.

Do uszu Marcina doleciał swarliwy jazgot przelatujących ponad rynkiem ptaków.
- Ki diabeł? O tej porze chce się im jeszcze fruwać? - nie przepadał za drobiem i innymi stekowcami. - Dobrze, że siedzę pod parasolem, ale dla kogoś z takim pechem jak mój, to żadna osłona. - wymamrotał do siebie.
Co prawda, swoim pechem już się nawet nie zajmował. Był on dla niego problemem, jakim dla kompletnie łysej głowy jest pierwszy siwy włos. Jednak w tej chwili poczuł szybsze bicie własnego serca. Pomyślał przesądnie, że to kolejny zły omen i coś nieprzyjemnego go dzisiaj może spotkać. Od dłuższego czasu spodziewał się swego unicestwienia. Wypatrywał wszędzie ukrytego zabójcy. Każdy przechodzień, sprzedawca, listonosz i Bóg wie kto, mógł nim być. Kobieta lub dziecko również. Tym oczekiwaniem na śmierć był już krańcowo zmęczony. Zapominał więc ostatnio o ostrożności. Lekceważył złe przeczucia ogarniające go wielokrotnie dniem i nocą. Już nie miał siły przeciwstawiać się przeznaczeniu. Tylko dokuczliwy lęk, strach a czasem wręcz trwoga nie do opanowania, nawiedzały go permanentnie. Ciągle, nieustannie, stale, dzień za dniem, godzina za godziną, minuta za minutą, tylko ten strach, strach... Strach!
Zamknął oczy i wewnątrz zmęczonego umysłu zobaczył egzekutora, jak podchodzi on powolnym, miarowym krokiem, z wycelowanym dokładnie w serce Marcina pistoletem kaliber 159,42743mm, zaopatrzonym w tłumik kaliber 3453,445mm i bez słowa, z absolutną precyzją zawodowca otwiera celny ogień szatkujący jego mentalne ciało, demolując je starannie i nieodwracalnie. Kule w zwolnionym, jak na zwolnionym filmie tempie, rozpruwają jego brzoskwiniową aurę, sprawiając katusze niedostępne innym, mordowanym w zwyczajny sposób. Następnie rozstrzelany zostaje jego umysł, którym nie potrafił się posługiwać w sposób zapewniający mu długi i szczęśliwy żywot. Huk strzałów przypomina głośne wybuchy śmiechu. Ha ha ha ha! Ha ha ha..aa! Tylko jeszcze jedna nieśmiała i wątła refleksja informuje jaźń, że już jest po nim. Jeszcze kilka drgawek kończących to nieudane istnienie. Nic... Nic nie pozostało. Jedynie strach. Wieczny strach! Strach poza czasem i poza przestrzenią. Bać się musi stale, do bezkresnego końca. Dlatego zachowane zostało jego fizyczne ciało, stanowiące idealne opakowanie na ów pierwotny, przeklęty strach. Znak wiecznego potępienia. Nieunikniona kara za poznanie tajemnicy. Prawdy o kłamstwie, które stanowi zasadę wszystkich zgromadzonych w czasie i w przestrzeni sądów i idei.
- Za cóż innego, na Boga usuwa się z Raju, jeśli nie za zjedzenie tego właśnie, zakazanego owocu! – wyszeptał.

2.BIMEX

Pewnego dnia, gdy Ola już od dość dawna przebywała w Londynie, Marcin spotkał właśnie tu, na tym samym rynku, starego, dobrego znajomego i jeszcze większego od siebie bibosza. Wypili z Edziem po piwie. Pogadali sobie nieco o dawnych czasach, a to wspominając je ze szczerym sentymentem, a to dla porównania z nimi przeklinając obecną gehennę. Edek przy tej okazji dał Marcinowi adres pewnej firmy, która mogłaby mu może coś zlecić. Jeden z dyrektorów Bimexu SA zagadnął go bowiem niedawno dobrego fotografa. Wówczas nikt taki nie przyszedł mu do głowy i dopiero teraz coś go oświeciło i sobie to przypomniał. A Marcin znany mu był dobrze właśnie z solidnej i fachowej roboty. Obaj więc bardzo się ucieszyli, że ich przypadkowe spotkanie może dodatkowo zaowocować jakimś ewentualnym zleceniem, dla od długiego już czasu, bezrobotnego fotografa.
Następnego dnia Marcin zadzwonił do tej firmy i po cierpliwym odczekaniu na rozmówcę, w końcu umówił się z dyrektorem Kocykiem na to spotkanie. Na kilkanaście minut przed ustaloną godziną czekał pod drzwiami sekretariatu na korytarzu okazałego biurowca Bimex SA. Wcześniej przebrnął przez kordony dozorców i ochroniarzy, którzy wypisali mu stosowną przepustkę, długo sprawdzając jego dowód osobisty, prawie że nie zdejmując odcisków z jego palców i nie skanując tęczówek rozbieganych oczu. Tak podejrzliwie i nieufnie obchodzono się w Bimexie z nieznanajomymi. Szybką windą dotarł na właściwe piętro. Strzałki informacyjne rozmieszczone na ścianach krętych korytarzy doprowadziły go do celu. Nie chciał przybyć zbyt wcześnie, żeby nikt nie pomyślał, że bardzo mu zareży na tej robocie, a spóźnianie się także nie leżało w jego charakterze. Punktualnie o ustalonej godzinie zapukał do drzwi i wszedł do sekretariatu. Dostępu do szefa broniły dwie sekretarki. Obie, mimo bagażu lat, ciągle bardzo atrakcyjne.
Marcin skurczył się w sobie lękliwie. Takie miejsca zawsze go onieśmielały. Te sekretarki! Te piersiaste hory o monumentalnie dostojnych antycznych obliczach, broniące dostępu do swych olimpijskich władców, wprawiały go zawsze w kompleksy, utrwalając w nim poczucie własnej nicości, małości, absolutnej nikłości.
Pragnąc to przezwyciężyć, podejmował czasami heroiczne próby dowartościowania się. Spoglądał wtedy we własne odbicie w lustrze i wmawiał sobie, że jest nieprzeciętnym facetem, farciarzem, bezproblemowym lekkoduchem, zaliczanym do grona samych wybrańców, elity elit. W tych jego wizjach wszyscy wokół schlebiali mu, ulegle w pas się kłaniali i przymilnie nadskakiwali. Wyobrażał to sobie, ale poza te marzenia nigdy jednak nie wykraczał.
Tym razem postanowił zaryzykować i zdobyć się na niebywałą dzielność. Zignorować je, te lwiogłowe chimery, zdobyć się na czyn prawdziwie bohaterski, przynajmnie raz w życiu dokonać coś godnego herosa.
- Do dyrektora Kocyka! - oznajmił wibrującym z przejęcia głosem.
Na chybił trafił skierował się do jednych z dwojga wewnętrznych drzwi, za którymi powinien być dyrektorski gabinet.
- Jest pan zapowiedziany? - zapytała sekretarka.
- Oczywiście!
- Pana nazwisko... Panie!.. Proszę zaczekać! Gdzie pan idzie?! - krzyknęła halabardnica, zdumiona jego niesubordynacją.
- Tam! – huknął wskazując na drzwi.
Nie zatrzymywał się jednak, lecz przymknął oczy i przyspieszył kroku. Dopadł klamki i wpadł do gabinetu. Dyrektor Jan Kocyk zaalarmowany hałasem, podniósł posiwiałą już głowę, a przed chwilą jeszcze pochyloną nad dokumentami i marszcząc brwi patrzył na rozgrywającą się przed nim scenkę. Oto w drzwiach jego gabinetu, już teraz dwie zdenerwowane sekretarki szarpały się z jakimś intruzem. „To coś niebywałego” – wyrażało oblicze starszego już mężczyzny.
- O nie! - krzyknął Marcin – Nie wyjdę, proszę pań! Tylko bez rękoczynów! Jestem umówiony z panem dyrektorem na rozmowę! Proszę powstrzymać te aroganckie i niekulturalne kobiety! - krzyczał do dyrektora, wyszarpując się z objęć sekretarek.
- Jest pan bardzo punktualny - stwierdził Kocyk spokojnym głosem. – Panie sekretarki nie były uprzedzone o pana wizycie. Bardzo przepraszam za moje niedopatrzenie.
Starszy pan miał klasę. Nie dał po sobie poznać, że to właśnie zachowanie gościa jest wysoce niestosowne.
- Proszę usiąść w fotelu. Co mogę panu zaproponować do picia. Kawa, herbata, coś orzeźwiającego?
- Herbata! - powiedział Marcin lokując się szybko w upatrzonym fotelu.
- Pani Zosiu, poproszę o dwie herbaty.
Sekretarki bez słowa, acz z ociąganiem opuściły gabinet, a Marcin po raz pierwszy w życiu poczuł się olbrzymem, chociaż czuł przez skórę, że tak naprawdę zachował się jak kmiot. Zapadł się w wygodny skórzany fotel klubowy. Jeden z sześciu otaczających duży owalny stół, o grubym szklanym blacie leżącym na wymyślnej konstrukcji z jakiegoś niespotykanego u nas drewna, bardzo szlachetnego i sprowadzonego z odległego baśniowego kraju za, z punktu widzenia zwykłych śmiertelników, abstrakcyjne pieniądze. Chcąc podkreslić jak swobodnie się czuje w tym miejscu, Marcin uniósł ręce i splótł je na karku, po czym tak śmiałym spojrzeniem, na jakie go było tylko stać, omiótł olbrzymi gabinet Kocyka.

Pomieszczenie dyrektorskie był naprawdę pokaźnych rozmiarów. Wprawna ręka architekta wnętrz była widoczna w każdym jego miejscu. Duże biurko stało w taki sposób, że siedząca za nim osoba miała całe pomieszczenie na widoku. Kilka eleganckich kredensów i regałów, oprócz stołu i foteli w centrum pokoju, dopełniało umeblowania. Jedna ze ścian była pomyślana jako rodzaj galerii malarstwa. Wisiały na niej autentyczne obrazy. Żadne tam kopie, czy oleodruki. Współczesne i nieco starsze dzieła, którym towarzyszyły efektowne rzeźby stojące w rogach pomieszczenia. Wszystko harmonijnie dopasowane, zgrane z kolorystyką ścian i z wyrafinowanym oświetleniem. Na biurku Kocyka znajdowały się gustowne, ale tradycyjne w tym miejscu przedmioty. Marcin niemo podziwiał przybornik na pióra, nóż do rozcinania papieru, przyciski, wielką popielniczkę, zapalniczkę i czarny telefon o zabytkowym już dziś wyglądzie.
Nie było tu komputerów, faksów, kserokopiarki, wież hi-fi, telewizorów, odtwarzaczy, ani pilotów do nich i temu podobnych akcesoriów znanych mu z innych współczesnych biur. Na pozór gospodarz zarządzał firmą po staremu, ale Marcin wiedział od znajomego, że Bimex Spółka Akcyjna ma ultranowoczesną organizację i jest dynamicznie kierowana z tego właśnie miejsca. Dyrektor nie poruszał się, milczał i nie przerywał Marcinowi kontemplowania wnętrza swojego gabinetu.
- Przepraszam, że się tak rozglądam, ale rzadko widziałem gabinet urządzony tak szykownie jak ten. Moje gratulacje! - wypalił i natychmiast się przeląkł, czy nie przesadził w zachwytach.
Po twarzy Kocyka przemknął cień uśmiechu. Kiwnął lekko głową i powiedział.
- To zasługa mojej żony. Była z wykształcenia dekoratorką i scenografem.
Cicho otworzyły się drzwi i pani Zosia sprawnie postawiła na stole filiżanki z herbatą i talerzyk z ciasteczkami. Spojrzała z uwagą w twarz szefa i wyszła również bez szmeru. Dyrektor zamknął teczkę, którą przeglądał wcześnie, podniósł się zza biurka i podał ją Marcinowi.
- Proszę to przejrzeć. Potem skomentuję te materiały! - powiedział i usiadł naprzeciw gościa.
Nie był rozmowny. Marcin bez słowa otworzył teczkę i z uwagą przeglądał dokumenty. Były to fotokopie planów architektonicznych jakiegoś skomplikowanego obiektu. Napisy w języku niemieckim nic mu jednak nie mówiły. Na końcu teczki załączone były niewyraźne zdjęcia budynku. Marcin skrzywił się z niesmakiem widząc taką amatorszczyznę.
- To ja je robiłem - tłumaczył Kocyk ich marną jakość. - Czy obejrzał pan już wszystko?
- Tak, panie dyrektorze.
- Nie pije pan herbaty. Wystygnie.
Marcin ujął w dłonie filiżankę. Herbata była wyborna, ale rzeczywiście zbyt chłodna jak na jego upodobania. Ciasteczka palce lizać. Wręcz smakołyki! Bezwstydnie łakomie zjadł ich sześć, jedno za drugim.
- Budynek, którego plany i zdjęcia ma pan w ręce stoi w Niemczech, dokładnie w Duisburgu. Zależy mi na znacznie lepszej dokumentacji fotograficznej niż ta, którą pan widział. Jednak właściciele obiektu nie zezwalają na robienie zdjęć wewnątrz budynku, ani na jego sfilmowanie. Potrzebuję specjalisty umiejącego niezauważenie dla gospodarzy sfotografować ten obiekt. Pan zdaje się jest fachowcem, jakiego właśnie potrzebuję?
Marcin się stropił. Nie zamierzał bawić się robotą szpiegowską. Faktycznie znał się na tym dość dobrze. Kiedyś będąc w wojsku, przeszedł specjalne szkolenie w takiej robocie, ale jego wrażliwość psychiczna, nieodporność na stres, wykluczyły go z roboty tego rodzaju. Musiał poprzestać na utrzymywaniu się z jawnie robionych fotografii, ze zdjęć zamawianych czasem przez prasę, odpowiednich raczej do książek i folderów, niż dla tajnej agencji.
- Ta oferta może wydawać się niemoralna, ale taka nie jest. Zapewniam pana. Nie pracujemy dla służb specjalnych, ani też wywiadowczych. Nie jest to również szpiegostwo przemysłowe. Nie mogę jednak teraz wyjawić, co skłania mnie do takiego postępowania. Ogólniej to ujmując, są to wyłącznie moje osobiste sprawy. Natomiast po wyjściu stąd, winien pan zachować milczenie o naszym dzisiejszym spotkaniu i o tej rozmowie. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja nie grożę, ale takie są zasady. Natomiast za wykonanie tej pracy zapłacę panu pięć tysięcy euro. To chyba godziwe wynagrodzenie za dwa, może trzy dni pracy?
Taka kwota poraziła Marcina. Na chwilę zaprzestał oddychać i poruszał otwartymi ustami jak ryba wyjęta z wody. Przez ostanie kilka miesięcy nie zarobił nawet połowy tej sumy.
- Czy mogę się zastanowić? - zapytał, gdy szok nieco zelżał.
- Do jutra. Proszę poinformować mnie telefonicznie o swojej decyzji. Niech pan nie zrobi jakiegoś głupstwa - przestrzegł na koniec wizyty i pożegnał nadal wstrząśniętego gościa.
Gdy Marcin dotarł do domu, w dalszym ciągu jeszcze nie mógł powrócić do równowagi.
- Taka forsa! Taki szmal! - sapał. - Taka kasa! Cholera! Co robić?
Pokusa była wręcz szatańska. W jego aktualnym położeniu każdy grosz się liczył. To wreszcie była jakaś realniejsza szansa na wyjście z dołka. Trochę ryzyka, ale może warto. Bił się z natarczywymi myślami, bębniącymi od środka w jego umysł, nawykły do przymusowej gnuśności bezrobotnego fotografa.
- Do jutra mam czas - stękał, nie wiedząc, dużo to jest, czy może za mało.
W otumanieniu chodził dziwnym, tanecznym krokiem z kuchni do pokoju i z powrotem, z pokoju do kuchni. Tam i nazad. Bezwiednie nucił pod nosem jakąś bliżej nie ustaloną melodię, co chwilę przy tym wybuchając śmiechem, lub nerwowo nagle się zżymając. Od czasu do czasu rytmicznie klaskał to jedną, to drugą pięścią o przeciwną dłoń. Był w domu sam, więc mógł pozwolić sobie na nieco swobodniejsze zachowanie. Przecież i innym, w podobnej sytuacji zdarza się to często.
Późnym wieczorem niespodziewanie zadzwoniła Ola. Natychmiast chciał się z nią podzielić swoimi problemami, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie ostrzeżenie Kocyka. Pytała się jak sobie radzi i czy ma wreszcie jakąś pracę. Chcąc dobrze wypaść w jej oczach, powiedział jej tylko, że zapowiada się coś bardzo wielkiego, ale nie powie nic więcej, żeby nie zapeszyć. Tym samym mimowolnie przypieczętował decyzję dotyczącą propozycji dyrektora Kocyka. Ola natomiast miała bardzo dużo pracy w Londynie i nie spodziewała się zbyt szybkiego powrotu do kraju. Ogólnie wspomniała, że robiła prawie to samo co w Polsce, ale w większym jeszcze wymiarze. Nie wchodziła zanadto w szczegóły, tłumacząc to zbyt wysokimi kosztami rozmowy telefonicznej. Pożegnali się bardzo czule i Marcin zapisał ten dzień do liczby najszczęśliwszych w swoim życiu.
W nocy długo jednak nie mógł zasnąć. Nadzieje i obawy odebrały mu spokój i spędzały sen z powiek. Starał się myśleć o sprawach nie związanych z Janem Kocykiem i jego ofertą. Snuł sentymentalne marzenia i uciekał myślami w bardziej jeszcze w czasie odległe wspomnienia. Jedno z nich, trochę absurdalne, szczerze go rozbawiło.
Kiedyś, gdy był mały, chyba skończył wtedy pięć lat, rodzice urządzili mu urodziny. Zaprosili gości. Rodzina, znajomi. Było piękne przyjęcie z tortem i ciasteczkami. Na samym początku został obdarowany prezentami. Klocki, książeczki, misie, pistoleciki, czego dusza zapragnie. Szczególnie, taka wielka dusza małego pięciolatka. Jedna z cioć zjawiła się tam chyba przypadkowo. Nikt nie powiadomił jej o jego urodzinach. Gdy inni składali mu życzenia, ona ukradkiem poszła do spiżarki i przyniosła stamtąd słoiczek konfitur. Był to jej prezent dla niego, który wręczyła mu składając swoje życzenia. Wziął go od niej zaskoczony i pomyślał sobie tylko - “Jakie to dziwne!” – Po chwili, poczuł się jednak bardzo zawstydzony. - “Czyżby ciocia myślała, że jestem aż tak głupi? Przecież to ja sam i moja mamusia zbieraliśmy w lecie poziomki na te konfitury.” Słoiczek też był znajomy. Z tego wszystkiego pobiegł do kuchni po łyżeczkę, otworzył wieczko i ze spuszczonymi oczami chciał jak najszybciej zjeść ten prezent. Ciocia była uradowana. – „Popatrzcie! Mój prezent spodobał mu się najbardziej, a jaki z niego łakomczuch!” - wołała i klaskała w dłonie. Nigdy tego nie zapomni. Z całych urodzin zapamiętał tylko tę ciotkę i konfitury z poziomek oraz mdłości po ich zjedzeniu.
- Jakie to dziwne? - wymamrotał i usnął.
Za oknami właśnie już świtało.

Zbudził go natrętny dzwonek telefonu. Zerwał się z pościeli i nerwowo poderwał słuchawkę.
- Haloo! - wychrypiał do niej, ciągle jeszcze zaspanym głosem.
- Tu Kocyk. Nie doczekałem się pańskiego telefonu, więc dzwonię sam. Jaka jest pana decyzja?
- Przepraszam bardzo... zaspałem... bo... całą noc rozważałem pańską propozycję... i zasnąłem dopiero nad raneeeemooo – nie opanował ziewięcia.
- Czy postanowił pan już coś? - nalegał dyrektor.
- Tak... Wchodzę w to - stęknął boleśnie, już całkowicie rozbudzony.
- Bardzo się cieszę. W takim razie proponuję, byśmy się spotkali dziś wieczorem, powiedzmy o osiemnastej i omówili szczegóły. Trzeba jeszcze sporo zaplanować. Co pan na to?
- W porządku, przyjdę do pańskiego biura.
- Nie nie... – namyślał się przez moment. - Zapraszam pana do siebie, do domu.
Kocyk podyktował adres, który Marcin zapisał starym wiecznym piórem na odwrocie jakiegoś też już starego zdjęcia. Słabo znał tę dzielnicę. Wiedział tylko, że jest tam sporo rezydencji i willi należących, jak to z zazdrością mawiano, do wybrańców losu. Stropił się tym nieco. Był zaciekawiony i jednocześnie wystraszony tą wizytą.
Miał zwyczaj, albo raczej samoistny nawyk, przychodzenia przed umówionym terminem. Tym razem też dotarł za wcześnie. Stanął przed furtką prowadzącą na teren rozległej posesji Kocyka. Wejście i wjazd obserwowały ruchome kamery. Pewnie w innych częściach ogrodu także zastosowano podobne urządzenia ochronne. W głębi działki zauważył nowoczesną, bardzo efektowną rezydencję. Za wysokim, ażurowym płotem wesoło brykały dwa pieski wielkości małych koników i umiejętnie udawały zupełny brak zainteresowania stojącym opodal Marcinem. Niewinnie uśmiechały się smoczymi paszczami, jakby chciały podkreślić swą niespotykaną łagodność. Nacisnął guzik przy domofonie. Jedna z kamer nagle znieruchomiała i wlepiła weń swoje martwe oko, którego spojrzenie sprawiło, że się lekko skulił.
- Pan w jakiej sprawie! - zapytała go brama.
- Jestem umówiony o osiemnastej z panem dyrektorem Kocykiem. Nazywam się Marcin Cykorek.
- Proszę zaczekać.
Trwało chwilę zanim ktoś pofatygował się go wpuścić. Do furtki zbliżyła się smukła damska postać.
„Zdumiewająco piękna kobieta” - ocenił jej urodę w duchu, zerkając jednocześnie w stronę pieseczków. Teraz już nie udawały pieszczochów, a ich pyski wrogo się marszczyły wydając ciche groźne warknięcia. Widocznie były rozczarowane, że nie przywitają gościa osobiście. Nie ośmieliły się jednak w tym wyręczać własnej pani, która otworzyła bramę i ciągle milcząca, acz z uprzejmym uśmiechem na twarzy, zaprowadziła go w głąb domu. Zatrzymali się w olbrzymim gabinecie.
- Proszę chwilę zaczekać na tatę – powiedziała cicho.
Teraz dopiero zauważył ulotne podobieństwo rysów jej twarzy z twarzą dyrektora. Stary Kocyk nie zachwycał urodą, natomiast ona obezwładniała swym pięknem. Marcina zawsze zastanawiały takie fenomeny. U ojca gęba hipopotama, a tak bardzo podobna do niego córeczka ma niespodziewanie śliczny, wiewiórczy pyszczek.
„Jak to jest w ogóle możliwe?” – pomyślał urzeczony młodą gospodynią.
Czekając na przyjście Kocyka z zainteresowaniem rozglądał się po jego domowym gabinecie. Podobnie jak ten w Bimexie także wnętrze tego olbrzymiego pomieszczenia musiał zaprojektować zawodowy dekorator.
- Pewnie to robota tej jego żony? – zamamrotał cicho pod nosem.
Wszystko było dobrane niezwykle starannie, wręcz perfekcyjnie. Wyrafinowane kolory, dyskretne oświetlenie, kosztowne meble, obrazy na ścianach, drobne przedmioty swobodnie rozmieszczone w przestrzeni, podobnie jak wnętrza jego biura, świadczyły o wykwintnym smaku gospodarza.
Jedynie regały z książkami jakby demaskowały to jego nuworyszostwo. Bowiem bibliotekę wypełniały równo poustawiane woluminy. Wydania krajowe i zagraniczne. Wszystkie zgromadzone tu książki, albumy i opasłe encyklopedie, nie nosiły śladów najmniejszego nawet zaczytania. Idealne obwoluty i czyściutkie okładki sugerowały, że leżą tu i stoją wyłącznie same dziewice. Jakże to odmienne od wyglądu jego szaf, regałów i półek, pełnych do cna wykorzystanych rozpustnic, chętnie odkrywających swoje wdzięki przed każdym, chcącym je tylko wziąć. Niektóre z nich, to już kalekie weteranki dawnych namiętnych orgii. Tych nie użyczał nikomu. Czasami pieścił je delikatnie. Szeptał im czule różne, śmieszne głupstwa, jakby były żywymi, rozumiejącymi istotami.
- To, że zadaję się z młodszymi, nie oznacza zaraz zdrady. Owszem, mam kilka innych miłośnic, całkiem świeżutkich, nietkniętych jeszcze przez nikogo. Do nich dobiorę się w stosownej chwili i pogrążę się w rozkoszy bez opamiętania. Niech i one jednak nabiorą na to ochoty - uśmiechał się do swoich myśli.

Wszedł Kocyk. W rękach miał jakieś dokumenty.
- Witam pana. Łatwo pan tu trafił?
- Dzień dobry! - Marcin zerwał się z fotela, na którym ledwie co właśnie zdążył zasiąść. – O tak, bez kłopotu.
Kocyk gestem ręki zatrzymał go, by się nie fatygował i nie wstawał z tak wygodnego miejsca. Sam zaś usiadł przy swoim biurku i w skupieniu segregował przyniesione papiery i zdjęcia. Po dłuższej chwili, gdy był już gotów do rozmowy, przysunął drugie krzesło do biurka i poprosił Marcina by teraz się na nie przesiadł.
- Tu, przy tym biurku będzie nam się lepiej pracowało – sywierdził i przeszedł do meritum. - Dzisiaj dostałem dla nas zaproszenie do Duisburga. Jutro ich przedstawiciel osobiście potwierdzi treść faksu, który przysłali. Wyjazd jest za trzy dni, a spotkanie za cztery. Wolę pojechać samochodem. Samolotem jest z pewnością wygodniej, ale nie przepadam za lataniem. Tyle najnowszych informacji. Ale ale! - zawołał nagle, jakby mu coś ważnego umknęło. - Powinienem być bardziej gościnny, szczególnie we własnym domu. Proszę mi wybaczyć tę gafę. Nie chcę się jednak tłumaczyć natłokiem spraw, czy licznymi trudnościami, które ostanio jakby się zmówiły przeciwko mnie. Trzeba to znosić po męsku, drogi panie Marcinie – uśmiechnłą się smutno i spytał. - Czym mogę szanownego gościa poczęstować? Może pan się czegoś napije? Kawa? Coś mocniejszego? Proszę się nie krępować.
- Nie. Dziękuję. Jeśli to możliwe, wolałbym od razu przystąpić do pracy - Marcin czuł się jednak trochę skrępowany.
- Skoro tak, to nie zmuszam. Może jednak potem się pan na coś zdecyduje? - tym samym odfajkował sprawę i podał Marcinowi gruby plik jakichś teczek, kartek i zdjęć. - Proszę, oto są dokumenty, które są dla pana. Są to dokładne plany obiektu z zaznaczonymi fragmentami, na których skupiamy naszą uwagę. Do pana będzie należało wykonanie jak najlepszych zdjęć już na miejscu, lecz oficjalne rozmowy z Niemcami będą dotyczyły czegoś zupełnie innego. W tej teczce są dla pana wyczerpujące materiały, projekt koncepcyjny architektury - wskazał jeden ze skoroszytów. - Wystąpi pan bowiem w charakterze architekta, który otrzymał od nas zlecenie wykonania dokumentacji architektonicznej osiedla domków jednorodzinnych dla pracowników dozoru technicznego zatrudnionych w nowopowstałej fabryce na Śląsku. Domy mają spełniać standardy, do jakich przyzwyczajeni są Niemcy, ale nie tylko oni bedą tam mieszkać. Większa część załogi ma być jednak nasza, rodzima. Jedzie pan w celu zapoznania się z dodatkowymi życzeniami inwestora, bo płacą za wszystko Niemcy, z którymi się właśnie spotkamy. Interesujący nas budynek zwiedzimy niejako przy okazji. Taki jest z grubsza biorąc nasz plan. Proszę teraz spokojnie obejrzeć te dokumenty.
- Nie umiem udawać, panie dyrektorze – Marcin nie krył zdenerwowania. - Rola, którą mi pan proponuje może mnie przerosnąć. Wcześniej na ten temat nie było mowy – wyraźnie speszony odłożył dokumenty na biurko.
- Wcześniej, z oczywistych względów, niewiele mogłem panu powiedzieć. Ale wie pan, w Polsce każdy jest lekarzem, nauczycielem, no i architektem też. - Kocyk uśmiechnłą się próbując zażartować, lecz najwyraźniej miał do czynienia z osobnikiem genetycznie pozbawionym poczucia chumoru, więc szybko spoważniał. - Nie uważam, żeby pan musiał się szczególnie zmieniać. Jest pan przecież inteligentny, a przede wszystkim, podobnie jak architekt, jest pan artystą, specjallistą od przestrzeni, od form i kształtów, kolorów i kompozycji. To wystarczy by wczuć się na kilka dni, a nawet na kilka godzin, w rolę kogoś o niejako pokrewnej profesji. Zapewniam, że po przestudiowaniu tych teczek nie będzie miał pan problemów z odegraniem takiej roli. Od lat fotografuje pan budynki. Zna pan z pewnością więcej od przeciętnego architekta rozmaitych obiektów, starych i nowych, chociażby z prasy czy innych publikacji. Czyż tak nie jest? - spytał z przekonaniem.
Była to w znacznym stopniu prawda. Najwięcej wolnego czasu spędzał w księgarniach, bibliotekach i czytelniach oglądając nowe publikacje, również dotyczące wspólczesnej i starszej, historycznej, czy wręcz zabytkowej już architektury. Oceniał jakość zdjęć, ujęcia, ostrość, głębię, przy okazji zdobywając wiadomości na różne inne związane z nimi i także całkiem poboczne tematy. Miał nadal jednak spore wątpliwości, czy to wystarczy, by wiarygodnie udawać profesjonalistę.
- Obawiam się jednak, że moja wiedza jest za skromna, by podawać się za fachowca. Boję się, że z łatwością odkryją mistyfikację.
- Zna pan niemiecki? - zapytał Kocyk, gładząc swoje przerzedzone ciemię.
Marcin trochę dukał po niemiecku. Lepiej posługiwał się angielskim, najlepiej rosyjskim. Po krótkim namyśle uznał, że jednak nie ma czym się chwalić.
- Niestety, nie znam języków obcych.
- Źle to i dobrze zarazem. W takim razie weźmiemy w delegację tłumacza, który zatuszuje ewentualne potknięcia. Wszystko będzie dobrze, panie Marcinie. - Kocyk miał spokojną, można nawet rzec, zadowoloną minę. - Proszę jednak przejrzeć te papiery – wskazał na leżące przed gościem papiery.
Marcin nadal nie przezwyciężył niechęci, ale w końcu sięgnął po pierwszą teczkę i zaczął studiować jej zawartość. Kocyk tymczasem opuścił gabinet, żeby mógł spokojnie zapoznać się z materiałem. Wrócił po jakiejś godzinie.
- Czy czegoś panu jeszcze nie potrzeba? - zapytał.
- Jednak napił bym się czegoś, panie dyrektorze - westchnął. - Jeśli można prosić?
- Koniak, wódka, może piwo? Co pan wybiera?
- Bardzo proszę o... o piwo.
- Jakie? Niemieckie, czeskie czy polskie?
- Jeśli mam wybierać, to najchętniej pijam Borowca.
- Oczywiście! Mam takie. Woli pan jasne czy Porter? – zapytał.
- Jasne. Portera piję czasami przed snem.
Dyrektor z namaszczeniem napełnił piwem dwie szklanki. Jedną postawił przed Marcinem, a drugą raczył się sam.
- Przejrzałem to wszystko chyba z pięć razy – powiedział Marcin.
- I co pan powie? Są jakieś niejasności?
- Większych niejasności na razie nie znalazłem, ale potem mogą się jednak pojawić pytania – ton jego głosu brzmiał niezbyt pewnie i sygnalizował, że najchętniej wolałby stąd uciec, co nie uszło uwadze Kocyka.
- Ujawniłem panu te dokumenty tylko dlatego, że zdecydował się pan na współpracę.
- Ale nie znałem wszystkich stron i elementów tej propozycji. Tej maskarady! - podniósł głos, bo naprawdę czuł się oszukany.
- Proszę się uspokoić. Nie możemy Niemcom ujawnić, że jest pan fotografem. Wszystkie plany wzięłyby w łeb. Poza tym przestudiował pan tajne, było nie było, materiały, po tym jak wyjaśniłem na czym polega cała akcja. Miał pan jeszcze wtedy możliwość wycofania się bez konsekwencji. Teraz takiej możliwości nie widzę.
Kocyk ostatnie zdanie wypowiedział wolniej, prawie przez zaciśnięte wargi sycząc i akcentując przy tym każde słowo. Zapadła grobowa cisza. Dyrektor z uwagą przypatrywał się twarzy gościa. Marcin zamknął powieki i lekko przygryzł usta. Zamarł na dłużej z tym grymasem na twarzy. Gospodarz wyczekał trochę, a po chwili sięgnął do szuflady biurka i wyjął z niej kopertę.
- Tu jest połowa pana pieniędzy. Proszę - podał ją Marcinowi, który w tym momencie ożył i bezwolnie, machinalnie schował kopertę do kieszeni marynarki. - Ta kwota powinna wystarczyć na pokrycie wstępnych kosztów. Musi pan trochę zadbać o swój wygląd. Bardzo proszę nie mieć mi za złe tych słów, ale powinien pan wyglądać na rasowego architekta - mówiąc to Kocyk znów uśmiechał się cieplej. - Może chciałby pan jakiejś pomocy. Mogę poprosić córkę, by towarzyszyła panu w zakupach. Ona ma doskonałe wyczucie estetyczne, tak samo wyrafinowany gust jak jej matka – mówiąc to posmutniał. - Zgadza się pan, żeby wsparła go w tym, często dla mężczyzn, odpychającym zajęciu?
Marcin znów kiwnął głową, nie bardzo jeszcze pojmując o czym to teraz dyrektor mówi. Podejmował decyzje jakby nie podejmując ich. Chciał się wycofać, ale otumaniony nie widział sensownego pretekstu. Poza tym był wystraszony do szpiku kości. A strach nigdy nie towarzyszy rozsądkowi i odwrotnie.
- Świetnie – dyrektor kuł żelazo póki gorące. - Kasia jutro o dziesiątej przyjedzie po pana. Znamy pański adres – powiedział to tonem dającym do zrozumienia, że jest już pod stałym i czujnym nadzorem. - Czym pan tutaj dzisiaj przyjechał?
- Autobusem - głos Marcina nie zadźwięczał entuzjazmem.
- W takim razie zadzwonię po taksówkę. Od tej chwili będę tytułował pana architektem. Musisz przywyknąć do swojej roli, drogi Marcinie. Czy mam twoją zgodę? - upewnił się.
Marcin znów ospale zakiwał głową, która teraz na dodatek cholernie go rozbolała.

Marcin znów nie przespał nocy. Praktycznie nie zmrużył nawet oczu. Mimo niewyspania i przemęczenia wstał jednak dość wcześnie, bo co tu dużo gadać, spodziewał się gościa. Ból głowy też od wczoraj nie ustąpił, a nawet jakby się zwiększył. W opłakanym stanie czekał na urodziwą Kasię Kocykównę gotowy do natychmiastowego wyjścia, gdy tylko się pojawi. A może się nie pojawi? – kombinował. Punktualnie o dziesiątej zadzwonił jednak dzwonek przy drzwiach wejściowych do mieszkania. Brama zewnętrzna kamienicy od zawsze stała otworem. Domofon ktoś zniszczył od razu, gdy tylko go założyli, a skrzydło pozbawione zamków i kalmek zamknięte było proforma dziękiu temu, że na zwichrowanych zawiasach opadało pod własnym ciężarem. Spojrzał w judasza. Stała tam. Wono pociągnął za skobel i otworzył. Odstąpił i ze spuszczonym wzrokiem przywitał gościa niewyraźnym mruknięciem. Potem cownął się znów o kilka kroków i wtedy spojrzał śmielej. Oh! - prawie że jęknął. Widok był urzekający. Wkomponowana, jak w jaką ramę obrazu, w odrapane z lakieru futryny uchylonych drzwi postać, stojąca na tle zasmarowanych i od dawna nieodświeżanych ścian klatki schodowej, zdawała się przybyć z innej rzeczywistości. Boże ty mój! Wyglądała jeszcze wspanialej niż ją wczoraj zapamiętał. Próbując okazać gościnność, zaprosił gestem by weszła do środka. Odmówiła i zaczekała na niego na klatce schodowej. Chwycił klucze z komody stojącej w przedpokoju i szybko zamknął mieszkanie. Schodziła po starych zawsze trzeszczących schodach tak lekko, że niemal bezgłośnie. Poczuł, że ból głowy ustąpił, a po zmęczeniu tez nie pozostał nawet cień. Oto siła sztuki! - westchnął pod nosem.
Przyjechała po niego efektownym, złotym kabrioletem. Nigdy czymś takim nie jeździł. Po kilkunastu minutach jazdy po zakorkowanych ulicach dojechali do centrum, gdzie już na piechotę odwiedzali kolejne sklepy i salony odzieżowe. Okazało się, że chodzenie po sklepach nie jest katorgą, gdy robi się to w towarzystwie ślicznej dziewczyny i dysponuje się odpowiednią kasą. Zazwyczaj, tego rodzaju czynności stanowiły dla niego rodzaj specyficznych tortur. Tym razem znosił to dzielnie i z nadzwyczajną, jak na niego cierpliwością. Kasia wyglądała na zadowoloną z zakupów. Marcin jakby mniej był zachwycony widząc, jak szybko stopniały dopiero co otrzymane pieniądze.
W trakcie kupowania prawie nie rozmawiali. Przypominało to nastrój z pierwszej w życiu randki. Oboje sztywni i trochę sztuczni. Żadne z nich nie zadawało zbędnych pytań, nie poruszało nawet niewinnych tematów, mogących uprzyjemnić wspólnie spędzany czas. Marcin z natury był bardzo nieśmiały i czuł się dodatkowo skrępowany urodą towarzyszącej mu piękności. Kasia w najmniejszym choćby stopniu, nie starała się zmniejszyć dzielącego ich dystansu. Była niedostępna i dumna. Miała swoje własne plany, którymi chciała się zająć jak najszybciej, po posłusznym wywiązaniu się z poleceń ojca.
Marcin natomiast nigdy nie miał o sobie zbyt wygórowanej opinii. Czyż podrobiony „architekt” mógł być dla niej atrakcyjnym facetem? Z pewnością nie. Choćby już tylko z powodu różnicy lat, nie mówiąc o przepastnych dysproporcjach w zasobności portfela.
Gdy go już po swojemu ubrała, wydał jej się nawet dość interesujący. Jednak w najmniejszym stopniju nie okazała tego. Patrzyła nań co najwyżej chłodnym okiem artystki, krytycznie oceniającej własne dzieło. Pomyślała w duchu rozbawiona, że tak niewiele potrzeba, by zmienić człowieka. Wystarczy tylko trochę gotówki.
W końcu zaprowadziła go do salonu fryzjerskiego, gdzie szybko opisała styliście jak sobie wyobraża fryzurę. Zaleciła potem jeszcze kilka drobnych zabiegów kosmetycznych i pożegnała go chłodno. Marcinowi mimo wszystko ulżyło, kiedy go już pożegnała.
- Nudziarz jestem – westchnąl. – Dobrze, że sobie poszła. Dla niej dobrze. W moim towarzystwie dziewczyny starzeją się w tempie trzydziestu ośmiu lat na rok.
Wewnętrznie pozostał stetryczały. Za to zewnętrznie gruntownie odmieniony, wrócił do domu tramwajem, pozbywszy się większości otrzymanych pieniędzy. Powoli przyzwyczajał się do nowej roli. Co pewien czas spoglądał do lustra, by upewnić się, że jednak przypomina osobę, którą ma zagrać.
- Jak się czujesz, szanowny panie architekcie? – pozdrowił swoje odbicie i natychmiast z przekąsem odpowiedział. – Very... very fine! Fantastycznie! Jak sam Brunellesco, albo Le Corbusier. Właśnie skończyłem awangardowy projekt, który jak nic, powali na kolana moich zawistnych konkurentów, a mnie przyniesie splendor i zaszczyty. Sam papież zleci mi wnet wykonanie własnego grobowca. Ech! Co za bezsens! – złapał się za głowę.
Przebrał się w domową odzież i rozpoczął przygotowania do zbliżającej się podróży. W jego mieszkaniu był pokoik bez okna, w którym urządził pracownię fotograficzną i mały magazyn sprzętu. To znaczy okno było, ale małe i od dawna zamknięte i zastawione regałem na którym trzymał przydatne w jego pracy akcesoria. Kuwety, odczynniki chemiczne, lampy błyskowe, światłomierze aparaty fotograficzne i kamery, w znacznej części już przestarzałe. Ale miał też i nowsze. Normalnych aparatów fotograficznych i kamer nie obawiał się przewozić przez granicę. Co prawda nie była ona strzeżona tak jak dawniej, ale mogło się zdarzyć jakaś przypadkowa kontrola celna, lub policyjna. Długo namyślał się, jak ukryć sprzęt specjalny. Nie były to urządzenia najnowszej generacji. Posiadał niestety wysłużone, stare i rzadko już używane mikroaparaty. Można je było wbudowywać w przeróżne obudowy imitujące całkiem niewinne przedmioty. Analizował co jako architekt może i powinien mieć ze sobą. Wykluczył od razu słuchawki lekarskie, miotłę, korkociąg, papierośnicę, fajkę, organki, młotek, biblię, mydelniczkę i temu podobne obudowy, z powodzeniem pełniące przy tym udawaną funkcję. Na uwagę zasługiwało wieczne pióro, pokrowiec na okulary, scyzoryk, zegarek, spinka do krawata. Spinki do rękawów były obecnie dość anachroniczne. Zresztą Kasia kupiła mu kilka koszul zapinanych wyłącznie na guziczki. Grzebał jeszcze długo w swoich skrytkach, przeglądając kolejne atrapy. W końcu wybrał kilka przedmiotów i wmontował w nie mikroaparaty.
Do późnych godzin nocnych analizował zadanie. W końcu miał już wstępny plan realizacji. Znów z ciężkim bólem głowy i z coraz cięższym sercem, usnął w końcu grubo po północy.
O jedenastej przed południem pojawił się w Bimexie SA. Zreferował dyrektorowi swój projekt wykonania zadania. Kocyk zadawał wiele pytań, powracał do omówionych już problemów, w końcu po wprowadzeniu kilkudziesięciu korekt, plan został zatwierdzony. Marcin kolejny raz otarł pot z czoła. Spojrzał na nowy zegarek, który kupiła mu Kasia i ze zdziwieniem stwierdził, że pracowali sześć i pół godziny.
- Jak się udały zakupy? - zapytał na koniec dyrektor. - Jest pan zadowolony z pomocy mojej córki.
- Tak. Oczywiście, czuję się zupełnie odmieniony.
- A widzi pan! – zachwycał się dyrektor. - Wygląda pan bardzo korzystnie w tej fryzurze i w nowym ubraniu. Bardzo dobrze, że je pan już nosi. Powinien pan wyglądać naturalnie, elegancko, a nie jakby dopiero co opuścił krawca. Tak, tak! – przyglądał się Marcinowi. – Wypisz, wymaluj, nikt inny, a tylko architekt – cmokał z ukontentowaniem – inżynier pełną gębą, za przeproszeniem szanownego pana, albo ktoś w tym rodzaju. Jutro o szóstej zabieramy pana sprzed domu. Proszę być punktualnie.
Pożegnali się i Marcin wrócił do siebie. Jeszcze raz przejrzał bagaże i ponownie sprawdził sprzęt. Planowali najwyżej trzydniowy pobyt w Niemczech. Wszystko zmieściło się w jednej walizeczce i w niewielkiej skórzanej teczce. Mógł więc ułożyć się wcześniej do snu. Tym razem zasnął szybko.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Reklama






Wysłany: Sob Kwi 28, 2012 08:12    Temat postu:

Powrót do góry
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Nie Cze 10, 2012 10:39    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

3.WYJAZD

Ranek przywitał go promieniami słońca ukośnie przecinającymi pokój poprzez niedomknięte żaluzje w oknach. Czuł się rześko. Miał nienajgorszy humor. Jednak pozytywne emocje zastępował powoli niepokój związany z tą zagraniczną eskapadą. Marcin bowiem nie należał do podróżników.
Poranny prysznic w letniej wodzie odświeżył go całkowicie. Potem lekkie śniadanko, mała kaweczka. Szybko się ubrał, wziął bagaż i raźno zbiegł na dół po schodach. Zatrzymał się przed wejście do swojej kamienicy. Punktualnie o szóstej podjechał wielki, srebrzyście grafitowy mercedes. Kierowcą był mężczyzna, który zupełnie niczym się nie wyróżniał. Średniego wzrostu, przeciętnej tuszy i w średnim wieku. Przy tym z owalną łysinką połyskującą na czubku głowy.
- Pozwoli pan, architekcie przedstawić sobie pana kierownika Ernesta Kurza.
Dyrektor zapewne chciał przyzwyczaić Marcina do nowej roli i dlatego tytułował go tak dość nietypowo mianem architekta, zamiast potocznie używanego w firamch i biurach zwrotu inżynier.
- Bardzo mi miło, Marcin Cykorek.
- Będziemy kierować na zmianę z panem kierownikiem. - informował dyrektor. - Jak się spało?
- Nienajgorzej, a nawet powiedziałbym, że doskonale.
- Cieszy mnie to bardzo. Ja też się wyspałem. Podróż niestety potrwa trochę. Powinniśmy dojechać na miejsce przed dwudziestą pierwszą. Zapowiada się piękny, słoneczny dzień. Mam nadzieję, że upał nas nie wykończy. W każdym razie klimatyzacja działa. Auto też powinno być sprawne. Wczoraj dostarczono mi je z serwisu, po prawie trzech miesiącach naprawiania. Po powrocie chcę sprzedać ten samochód. Muszę mieć pewność, że jest w porządku - perorował Kocyk. - Nie mówiłem panu tego wcześniej, ale przedstawiciel Niemców był u nas ponownie i potwierdził program wizyty.
- Ta delegacja to nie jest wystarczający test dla tej bryki, dyrektorze. - mówiąc to Kurz uśmiechnął się - Ale na autostradach w Niemczech dam mu po garach. Jestem pewien, że auto jest na cycuś – cmoknął zawadiacko.
- Co się stało, że tak długo go naprawiano? - zapytał się Marcin.
- Jest po wypadku – powiedział Kocyk.
Dyrektor nagle spochmurniał i nikt nie próbował przerywać milczenia, które potem nastąpiło. Marcin wyczuwał jakąś niestosowność dalszego wypytywania się o ten wypadek. Kurz też nabrał wody w gębę. Kocyk zamknął oczy, jakby nagle usnął. Po kilkunastu minutach kierujący mercedesem włączył radio. Dźwięki muzyki i głosy redaktorów radiowych, pozwoliły przegnać panującą od dłuższej chwili ciężką atmosferę.
- Zna pan Niemcy? - dyrektor zwrócił się z tym pytaniem do Marcina.
- Nie. Dwa razy przez nie przejeżdżałem, ale więcej na południu kraju, jadąc do Paryża. Kiedyś byłem w Berlinie, ale to dawne czasy. Teraz będziemy jechali przez bardziej północne obszary Niemiec, jak mi się wydaje. Będzie to dla mnie zupełna nowość.
- Kierowniku Kurz. Pan zdaje się zna Niemcy dobrze.
- Szesnaście lat tam mieszkałem i pracowałem, dyrektorze. Szczególnie północ jest mi nieźle znana. Holandię, Belgię i Danię też poznałem. Najdłużej mieszkałem w Bremie, trochę w Oldenburgu i w Leer.
- Co pan tam porabiał?
- Pracowałem w niemieckich firmach budowlanych, w wykonawstwie. Budowa dróg i autostrad też nie jest mi obca. Mam w Niemczech rodzinę, więc i o pracę łatwiej.
- Pan kierownik pracuje dla nas już prawie rok i jest cennym nabytkiem Bimexu. Będzie też naszym tłumaczem - Kocyk chwalił kierownika.
- Co pan sądzi o Niemcach? - Marcin wypytywał Kurza. - Słyszałem, że są bardzo naiwni i dają się łatwo okpić ponoć cwańszym Polakom.
- Jest pan w dużym błędzie. Kto panu nagadał takich głupstw, architekcie? - ostro zareagował zagadnięty. - Niemcy są bardzo inteligentni, lepiej znają zasady gry w kapitalizm. Słucha pan chyba gadania bab w maglu. To naiwne plotki, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.
- To prawda, że powtarzam to co zasłyszałem. Przecież to już zaznaczyłem - speszył się Marcin. - Znam jednak naszych rodaków. Często nie tylko słyszałem o tym, ale sam spotkałem się z ich nieuczciwością, kombinatorstwem, a nawet nikczemnością. Nie słyszałem nic podobnego o Niemcach, Francuzach, Anglikach, Szwedach i innych nacjach. Odwrotnie, zawsze dowiadywałem się, że jakakolwiek nieuczciwość jest tam natychmiast napiętnowana i oszust okrywa się dożywotnią hańbą. Dostaje wilczy bilet i nie ma co szukać wśród innych uczciwych przedsiębiorców.
- No cóż, jeśli wierzył pan tym opiniom, to rzeczywiście jest pan w dużym błędzie. - dyrektor Kocyk potwierdził słowa Kurza. - Jest wręcz odwrotnie. To właśnie ci niby cwańsi Polacy są bez przerwy nabijani w butelkę przez tych niby naiwnych Niemców, kochliwych Francuzów, uczynnych Belgów, prawdomównych Norwegów, uprzejmych Chińczyków i innych ślicznych i cudownych Aborygenów i Pigmejów - kontynuował z przekąsem. – Wiadomo przecież, że jeśli się ma opinię rannego ptaszka, to można spać do południa. Tak jest i z tymi narodami. W rzeczywistości nie zasługują na aż tak dobre opinie, tak jak i Polacy nie zasługują na takie złe – powiedział z powagą. - Wczoraj z Berlina wrócił dyrektor Zapora, mój wspólnik i zastępca. Jechał tam by odzyskać tylko drobne osiemset tysięcy euro, które winny jest nam jeden z wielu tak zwanych Europejczyków. Nic nie załatwił. Firma winna nam pieniądze nie istnieje. Mało z tego, tak się to skończyło, że dostał silnego wylewu w lewym oku i wylądował w szpitalu. Nie dość, że niczego nie załatwił, poniósł dodatkowe koszty, to jeszcze i utrata zdrowia. Mogło być znacznie gorzej. Wylew to niebezpieczna historia, raz w oku a innym razem w mózgu. Różnie bywa. To tylko jeden z bardzo wielu przykładów współpracy, drogi panie architekcie – Kocyk pokiwał głową i po chwili opowiadał dalej. - Wie pan jak się to robi? Zaraz dam przykład. Otóż zamawiają u nas przez jakąś solidnie wyglądającą firmę partię towarów, powiedzmy wyrobów stalowych. Płacą za nią szybko i nie targują się zbytnio. Następnie zamawiają dalsze partie i znów rzetelnie płacą ustalone należności. Tak może być i kilka razy. My nabieramy przekonania, że jak mówią dynamicznie nas promują i wprowadzają na swój rynek. Mamy konkurencyjne ceny, dobrą jakość, jesteśmy solidni, terminowi. W końcu zamawiają wielką partię towaru. Sądzimy, że rzeczywiście podbiliśmy rynek i wszyscy chcą naszych produktów. Chyba jest to w pewnym stopniu prawda. Sprężamy się by udźwignąć gardłowe kontrakty, setki tirów i setki wagonów przewozi za granicę nasze wyroby. Z uwagi na wielkości towaru nie płacą nam natychmiast, ale my jesteśmy już wcześniej przekonani do solidności i nieposzlakowanej uczciwości naszych klientów. Produkujemy, wysyłamy i co? Zamiast forsy, przysyłają nam monity o dalsze dostawy. Obowiązuje nas kontrakt. Grożą kary umowne. Kwestionują jakość towaru. No i zaczyna się cyrk. Ponosimy olbrzymie straty. Szuka się winnych. Zapłata wstrzymana. Jednym słowem korzystają bardzo bezwzględnie z praw jakie daje im ważniejsza pozycja rynkowa. Tak, tak. Bezwzględny dyktat silniejszego panie architekcie. Sytuacja staje się bez wyjścia. No cóż, samo życie! W końcu dowiadujemy się, że firma z którą mamy umowy, kontrakty, w niewyjaśniony sposób znikła. Nie ma z kim gadać, ani kogo skarżyć do sądu. Zupełny i całkowity klops! Zdarzyło się, że faksowali nam jakieś dowody przelewów, które potem natychmiast wycofywali z banków. Zwyczajne oszustwo, kolego architekcie. My naiwnie cieszyliśmy się, że dostaniemy nasze należności. Jednocześnie oni, a jakże, żądali dalszych dostaw i to na jeszcze lepszych dla nas warunkach. Nie chcieliśmy zawieść ich oczekiwań. Widzi pan sam, he, he, pełna euforia. Tak, tak. Samo życie he, he, he - powtórzył ulubiony chyba slogan i zaśmiał się gorzko.
- Jestem rzeczywiście wstrząśnięty pana opowieścią - Marcin z niesmakiem kręcił głową.
- Będzie miał pan okazję trochę poobserwować Niemców w tej podróży. Otworzą się panu... – spojrzał na Marcina - za przeproszeniem i bez urazy, oczy.
Marcin przypomniał sobie misję z jaką jadą, ale nic już nie powiedział.
- Nie jest to norma, co panu opowiedziałem, szczególnie między takimi samymi rekinami. Wie pan, Niemiec - Francuz, Francuz - Belg, ale z Polakiem jest inna sprawa. My się dopiero uczymy i płacimy haracz z naszego zapóźnienia. Nasze firmy upadają, lub są przejmowane przez obcych i to czasami za pośrednictwem naszych, co tu dużo mówić, głupich i zachłannych rodaków. No cóż, Polacy też nie należą do ideałów. My natomiast szybko się uczymy i kiwamy w podobny sposób innych, naiwniejszych od nas. Na przykład tych ze wschodu. Ale i oni się już wycwanili, nieboraczki. Mają też takie argumenty – skrzywił się boleśnie - których nie lekceważymy. Samo życie, jak pan widzi. Po pewnym czasie musi jednak nastąpić jakaś równowaga. Interesy to są szachy, zabawa dla najinteligentniejszych. Stawki są olbrzymie, wręcz abstrakcyjne dla zwykłych zjadaczy chleba. Gra idzie o cały ten podły świat, o to, kto go dostanie w swoje szpony? - niezbyt jasno zakończył swoje wywody Kocyk.
- Jestem przekonany, że pan dyrektor nie postępuje w tak bezwzględny sposób. Znam się na ludziach i mogę to powiedzieć z pełnym przekonaniem - podlizywał się Kurz. - Jaka jest pana opinia w tej kwestii, architekcie? - tytułował go naśladując swego szefa.
Marcin słysząc jego pytanie o mały włos nie zakrztusił się własną śliną.
Hym, hhrym! - odchrząknął – Nooo, pootwierdzam tę ocenę w całej rozciągłości. Pan samym sobą, osobistym chlubnym przykładem, zaprzecza własnym opiniom o nikczemnych ludziach biznesu - zwrócił się do Kocyka pochlebczo pokrętnie, czując, że dał się wpuścić w maliny. O Kurzu zaś pomyślał, że jest cholernie chytrym bałwanem, który może być bardzo niebezpieczny. Zaczął mu się nie podobać ten tłumacz od siedmiu boleści.
- Na prawdę to mnie nie znacie. Niemniej dziękuję za wasze słowa - w głosie Kocyka dźwięczała nutka szyderstwa. - Zobaczycie jak mili będą Bayer i Zummevolf. Her Efrem Zummevolf – powiedział z przekąsem. - Ich głównym i jedynym celem jest forsa i władza. Ja trwam jeszcze w swoim siodle, bo pasuję do układanki, panowie - uśmiechnął się smętnie. - No, ale dosyć tej zgnilizny - urwał rozmowę, która najwyraźniej zahaczyła o niebezpieczne dla niego obszary. - Najdalej za dwie godziny będziemy na granicy z Niemcami. Tam zatankujemy do pełna i coś zjemy. Dalej zatrzymamy się dopiero na miejscu w Duisburgu.
Dyrektor przymknął oczy, jakby zabierał się do drzemki. Kurz skupił się na prowadzeniu mercedesa i milczał. Marcin wsłuchał się w melodie płynące z radioodbiornika i z uwagą oglądał mijane po drodze widoki. Przejeżdżali przez małe miejscowości, pola, laski, łąki i znów jakieś wsie i osady. Pomyślał jak bardzo są mu bliskie te zaniedbane i nieuporządkowane pejzaże, tylekroć opiewane przez poetów i pisarzy.

Pamiętał też z dawniejszych własnych podróży, że po przekroczeniu granicy ujrzy coś całkiem odmiennego. Czystość, schludność, porządek. Uczesane lasy, przystrzyżone sady, łąki i pola. Wypucowane do czysta małe i większe miejscowości. Gładkie autostrady z pędzącymi ślicznymi autami. Perfekcyjna organizacja przestrzeni. Urbo-dyscyplina. Nie lubił tego. Kochał się w zachwaszczonych polach, chałupach z dziurawymi dachami, w przewracających się stodołach. W polskim bałaganie i swojskim chaosie.
Te melancholijne myśli przerwał w pewnym momencie, gdy obrazy i widoki, którymi się rozkoszował, coraz szybciej zaczęły przesuwać się przed jego oczami. Chwilę trwało, zanim zdał sobie sprawę, że Kurz rozpędził mercedesa do szybkości sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, jadąc po wąskiej, dziurawej nawierzchni drugorzędnej drogi. Spojrzał na dyrektora. Jan Kocyk spał jak suseł. Auto wyprzedzało całe kolumny pojazdów i w ostatnim momencie uskakiwało przed samochodami pędzącymi z przeciwnej strony. Marcin w sekundzie cały się spocił. Nie był przygotowany na tego typu próby odporności nerwowej. Kurz nadal zwiększał prędkość, jakby koniecznie chciał go przestraszyć. Jeśli tak, to udało mu się tego dokonać z nawiązką. Mercedesy są doskonałymi autami, ale i one podlegają prawom fizyki. Przekonywały o tym ich pokiereszowane wraki zwożone na złom i cmentarzyska samochodów.
- Szkoda, że samochody nie osiągają prędkości światła, panie kierowniku Kurz - zagadnął Marcin niby to od niechcenia.
- Bo co? - burknął kierowca.
- Bo przy czołowym zderzeniu pędzących z taką szybkością pojazdów... to jest z prędkością światła... – mówił czując, jak zaciska mu się krtań - Ich własne prędkości się nie sumują! – mimowolnie podniósł głos. - To taki fenomen, wie pan. Równe są jednej, pojedynczej prędkości światła. Normalnie jest tak, że w czasie zderzeń czołowych sumują się prędkości pojazdów. Jeśli na przykład Mercedes jedzie z prędkością... - spojrzał na licznik i spocił się jeszcze bardziej - sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, a z przeciwka jedzie tir z prędkości sto kilometrów, to w momencie zderzenia ich łączna prędkość wyniesie... dwieście osiemdziesiąt kilometrów na godzinę! - kontynuował wywód przełykając nerwowo zbryloną ślinę i szorując nią, jak pumeksem wyschnięte gardło. - Natomiast, gdyby oba pojazdy gnały z prędkością światła, to jest po około trzysta tysięcy kilometrów na sekundę... to nie zderzą się z szybkością sześciuset tysięcy kilometrów na sekundę, a tylko... z jedynie... teoretycznie możliwą, zgodnie z teorią względności...Einsteina... prędkością trzystu tysięcy...nn... a ...sekun...dę. – wysapał. - Nie ukrywam, że z wszystkich prędkości istniejących na świecie - plótł już nie bardzo świadomy, co chce w tej chwili jeszcze powiedzieć - najbardziej fascynuje mnie prędkość światła, panie kierowniku Kurz. Mniejsze nie robią na mnie żadnego wrażenia! - dokończył czując, że jego bieliznę śmiało można by wyżymać.
- Teoretycznie, to może ma pan i rację – odparł spokojnie kierowca. - Ja tam lubię szybką jazdę dobrym wozem. Takim jak nasz mercedes. Ale żeby... kilometry na sekundę i tak dalej, to chyba tylko samolotem odrzutowym można lecieć, he, he – Kurz nie zwalniał jazdy ani na moment. - A poza tym, naukowcy zbyt często się mylą, co przynosi ludziom nieszczęście. Trzeba chodzić po ziemi, a nie bujać w obłokach, architekcie. Pan widzę, lubi sobie pofilozofować. Ja tam zawsze miałem w szkole kłopoty w rachunkach. Szczególnie gdy chodziło w nich o sumowanie się prędkości pojazdów i temu podobnych pomysłów. Pociągi wyjechały z miasta do miasta i kiedy się zderzą? Katastrofa, nie zadanie!
Marcin słuchając mądrości kierownika, coraz mniej liczył na jego ewentualne wsparcie w czasie spotkania z Niemcami. Taki ignorant mógł mu tylko zaszkodzić.
- Słyszę, że podróż jest dla panów okazją do rozważań szczególnej natury. - Dyrektor od pewnego czasu jednak przysłuchiwał się ich rozmowie. - Nie myślałem, że ma pan takie zainteresowania, architekcie. Studiował pan fizykę?
- Skąd. Od czasu do czasu jakaś publikacja popularnonaukowa wpadnie mi w ręce. To wszystko. Po prostu lubię czytać różne rzeczy. To rozwija moją wyobraźnię, jak to się mówi. Poszerza horyzonty obiegowych poglądów, w których jak większość tkwię – Marcin nawiązał do wcześniejszej dyskusji o uczciwości Niemców. - Lubię dokonywać odkryć na swoją małą miarę. Gdy zrozumiem coś, co bardziej światli ode mnie odkryli, wynaleźli, sformułowali, jestem szczęśliwy jakbym sam dokonał wiekopomnego dzieła. Świat dla każdego z nas, ciągle jest do odkrycia. Jedni są w tym dobrzy i zaszli daleko, inni podążają ich szlakiem wolniej, z większym mozołem, ale w swojej własnej skali dokonują wielkiego wyczynu, dyrektorze.
- Jednym słowem, lubi pan zadbać o ducha, jak pojmuję tę wypowiedź - skwitował Kocyk. - Za chwilę dojedziemy do granicy. Myślę, że warto z podobną troską zadbać i o ciało. Proponuję posilić się przed dalszą drogą, panowie.

Podjechali na duży parking przylegający do kompleksu obiektów usługowych. Po drugiej stronie drogi, w pewnym oddaleniu zbudowany był podobny zespół. Podróżni mieli do dyspozycji hotel, restaurację, bary, liczne sklepiki, stacje paliw, szalety i inne udogodnienia przydatne w takich razach. Opodal znajdował się plac targowy, gdzie na straganikach można było nabyć towary miejscowego przemysłu i całkiem obcej produkcji. Były tu też świeże grzyby, owoce leśne i ogrodowe, przeróżne pamiątki oraz inne, dziwne przedmioty nieokreślonego pochodzenia i nieznanego często przeznaczenia, które pozostawili tu przejeżdżający turyści i handlarze.
W restauracji były wolne stoliki. Usiedli w pobliżu otwartego wyjścia z sali, gdyż panował w niej lekki zaduch i najmniej dokuczała muzyka wybębniająca się z głośników przy bufecie. Jedzenie było ogólnoeuropejskie, ani smaczne, ani podłe. Dyrektor z Marcinem zamówili sobie flaki, Kurz solidną golonkę, którą zajadał się mlaskając z lubością i zasysając co chwilę cieknący tłuszczyk. Jedli powoli, prawie nie rozmawiając w trakcie posiłku. Potem Marcin pozwolił sobie jeszcze na małego Borowca. On mógł pozwolić sobie na piwo, bo nie kierował samochodem. Pozostali panowie pili po dużej mocnej kawie. Dyrektor posłodził swoją solidnie. Trzema kopiastymi łyżeczkami. Kierownik Kurz wolał gorzką.
- Nabierzemy tutaj pełny bak paliwa i jedziemy prosto na przejście graniczne - Kocyk zakreślał plan na najbliższą przyszłość. - Mam nadzieję, że nie okaże się, żeście zostawili jakieś ważne dokumenty lub przedmioty w Warszawie - spojrzał badawczo na towarzyszących mu panów. - Dowody osobiste, paszporty, też chyba są tutaj? Lepiej sprawdźmy.
Posłusznie sięgnęli do kieszeni i sprawdzili ich zawartości. Dyrektor niepotrzebnie się obawiał.
- Zdarza się, że o wszystkim się pamięta, ale nie o najważniejszych sprawach - tłumaczył swoje zachowanie. - Kiedyś zostawiłem w samolocie bagaż podręczny ze znaczną kwotą w dewizach. Pieniądze nie były moje. Dopiero w taksówce, jadącej z lotniska, zauważyłem ich brak. Zdenerwowany zawróciłem samochód. Zdążyłem w momencie, gdy kapitan samolotu, którym leciałem wchodził właśnie do hali dworca. Niósł mój kuferek i uśmiechał się pod nosem. Podbiegłem do niego i wielce podenerwowany, oznajmiłem głośno, że bagaż należy do mnie. Powiedział, że wie, bo przejrzał zawartość do-kład-nie i znalazł tam też moje dokumenty. Niczego nie brakowało. - mówił Kocyk jakby był nadal zdziwiony zdarzeniem. - A przecież było tam ponad sto tysięcy dolarów. W gotówce! Tak, tak, panowie pieniądze nie świadczą jeszcze niczego o człowieku, ale mogą nieraz sprawdzić, zweryfikować jego naturę. - dokończył zadumany.
Marcinowi bardzo spodobało się opowiadanie dyrektora. Zawsze był jak najlepszego zdania o lotnikach.
- To co, jedziemy? - zapytał Kurz, nieco zniecierpliwiony ciszą, która zapadła po tej opowieści.
- Oczywiście, tylko ureguluję rachunek. Ja płacę całość - Kocyk sięgnął po portfel.
Marcin na przejściu granicznym, czuł silne napięcie, lecz starał się tego nie okazywać. Miał przecież przy sobie niewinnie wyglądające przedmioty, które zawierały urządzenia, mogące zainteresować nie tylko służby graniczne, lub policję. Z tym sprzętem ryzykował nawet więzienie.
Potem często żałował, że wówczas nie zwrócili uwagi na nich, nie wzięli go na rewizję osobistą i nie znaleźli kamer. Przejechali granicę swobodnie, nie interesując ani polskich i ani też niemieckich celników w stopniu nawet minimalnym. W ogóle ich tam nawet nie było.
Tak jak przypuszczał, ujrzeli widoki zupełnie odmienne od tych, pozostawionych za szlabanami granicznymi. Potężne inwestycje wzdłuż dróg. Autostrady gładkie jak stół. Wszędzie dbałość o detal, o zieleń. Oglądał to wszystko szeroko otwartymi oczami. Nie spodziewał się jednak, aż takiego rozmachu.
- Jestem zaskoczony tym co tu widzę. Tyle tu robią, takie wielkie pieniądze inwestuje się w te tereny - komentował zaskoczony. - Przecież to my sami, nie oglądając się na nic i nikogo, obaliliśmy w Europie komunę. Odważyliśmy się pokazać... o tak! ... - zrobił wymowny gest - Sowieckiej Rosji. Nie ma jednak wdzięczności na tym świecie. Tutaj to widać najlepiej, jak inni bez własnej zasługi korzystają z naszego poświęcenia, z naszej ofiarności, a sami tyle czasu siedzieli cicho pod bolszewickim butem. Jak trusie. Mało tego! Jakie przymilne miny kiedyś do nich robili, jak się mizdrzyli. Dobrze to jeszcze pamiętam. Nic zresztą w tym względzie się nie zmieniło. My teraz ledwo wiążemy mizeraki koniec z końcem, a tu takie budowy, takie pałace – nie krył gniewu. - No cóż, dobre uczynki mszczą się już za życia. Sądziłem, że gdy zapanuje u nas prawdziwa demokracja, taka jaką chwalą się na Zachodzie, gdy już będziemy w Unii Europejskiej, to ilość problemów, z którymi się w Polsce borykamy, znacznie zmaleje. Spodziewałem się, że Zachód doceni Polskę, ale widzę, że myśli jedynie o sobie – mówił zawiedziony.
- Słuszne uwagi - podjął temat dyrektor. - Widzi tu pan szybki proces doszlusowywania zabiedzonych krewniaków do Rzeszy. My jesteśmy na tyle ważni, na ile to wspieramy. Śiwat obchodzi się ze słabymi bez sentymentów. Koniec! Kropka! Za parę lat wchłoną i nas, zostawiając nam na otarcie łez trochę miłych sercu pamiątek. Czytał pan może “Małą apokalipsę” Konwickiego? Chodzi o coś zbliżonego, tylko w drugim kierunku. Operacja ze znieczuleniem i w obecności anestezjologa zza oceanu. Inwestują i u nas, panie architekcie, ale dla siebie. Chociażby to masońskie Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Dość nowoczesna architektura. Słyszał pan pewnie o nim? Jest ichnim słupem milowym na drodze do zawłaszczenia całej Ziemi - zamyślił się na moment, po czym kontynuował. - Idea demokracji jest tak samo kłamliwa, jak wszystkie pozostałe idee. Mówi się co innego, piękne słówka, a robi po cichu swoje. Jak już powiedziałem, bez sentymentów. Jest to wielki bluff, który ma zamydlić oczy pospólstwu. Motłoch jest tylko tworzywem, materią do rządzenia. Ci na górze nie myślą o swoich mizernych, ubożuchnych braciach, panie architekcie. Nie ma co się łudzić. Czy zaprzestano wojen, czy wszyscy mają chleb i mieszkanie, czy mogą czuć się bezpiecznie, uczyć się i cieszyć szczęściem. Powie pan może, że komuna nas tym mamiła. Snuła piękne, ale nieżyciowe wizje, fantasmagorie, utopie. Fakt! Jednak nowy system nie oferuje nawet i tego. Jaką nadzwyczajną korzyść przyniosła demokracja? Co z tego, że jest teraz więcej kolorowych, plastikowych opakowań. W środku jest stęchlizna, nieświeże powietrze i trochę szklanych koralików. Tylko wąska grupa oligarchów i ich usłużnych, cynicznych rębajłów, nie odczuwa bolesnych ciężarów znoszonych przez pozostałą, żyjącą w nędzy większość. Też zresztą do jakiegoś czasu, jak uczy historia - znów przerwał i na moment się zamyślił. – Tak, tak. Uczy zresztą tylko jednej, jedynej prawdy. Tej oto, że wszystko przemija. Demokracja też przeminie, architekcie. Ona nie ma innego wyjścia! - zwracał się wyłącznie do Marcina, jakby Kurz nie był w stanie pojmować tych wywodów. - Co po niej nastąpi? Jaka nowa, czy stara idea za jakiś czas zajmie miejsce tego, bez cienia wątpliwości, powszechnie już wówczas znienawidzonego ustroju? Oto jest pytanie dla dzisiejszego Hamleta! - rzekł z zadumą. - Ale i to coś kiedyś przeminie i zostanie zastąpione czymś równie marnym. Prawdziwy koniec świata nastąpi wtedy, gdy nikt nie będzie już umiał odróżnić wolności od bezprawia.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
dominikdano



Dołączył: 12 Lut 2007
Posty: 706

PostWysłany: Sob Lip 07, 2012 15:31    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

4.PTASIOR
Nie wszystko co uchodzi za sztukę jest dziełem artysty, gdyż artyzm jest najwznioślejszym stanem skupienia istoty ludzkiej. W takim momencie, nawet ostatnia kanalia jest bez grzechu, bo oto stwarza doskonale czyste piękno. Najczęściej jednak ohydne są dzieła kanalii. To jednak jest zdumiewające i osobliwe, jak blisko siebie mogą czasem znaleźć się własne przeciwieństwa, aż do zupełnego zlania się w jednolitą całość.
Do Dduisburga można dojechać wszelkimi środkami komunikacji, nawet morzem, gdyż jest to jeden z największych portów świata, mimo że leży w głębi lądu. Dlaczego dyrektor Kocyk wybrał samochód, trudno było zrozumieć. Ta delegacja była i tak kosztowna, biorąc pod uwagę już tylko honorarium Marcina, to i na samolot spokojnie mogli się szarpnąć.
Im bliższy był cel ich podróży, tym bardziej, jakiś ledwo uchwytny, ale stale narastający niepokój i zdenerwowanie zaczęły się objawiać w zachowaniu dyrektora. Marcin ze zdumieniem obserwował te symptoamtyczne dziwaczne zmiany zachowania Kocyka. Oto z poważnej osoby, niemalże dostojnej, ten nadzwyczaj spokojny i kulturalny człowiek przeistaczał się w zalęknionego i rozdygotanego gbura i prostaka. Tak, tak, właśnie gbura i prostaka. Takie określenia najlepiej pasowały teraz do zachowania dyrektora. Ponadto poszarzał na twarzy, objawiając nagle jak bardzo jest już stary. Pot ściekał mu po pobrużdżonym licznymi zmarszczkami czole i to mimo wspaniale działającej w samochodzie klimatyzacji. Coraz rzadziej się też odzywał, a jeśli już, to jakoś tak podejrzliwie, śpiesznie i świszcząco pytając się o coś nagle. Przy tym spozierał niechętnie, albo nawet wrogo na towarzyszy podróży. Czasami też przerywał własną wypowiedź wpół słowa i już jej nie kończył. Cisza, która potem następowała trwała i trwała, jakby ją zamrożono. Marcinowi udzielił się ten stan ducha, gdyż od dziecka był wrażliwy na nastroje emitowane z otoczenia, jak przystało na urodzonego mimetyka. Szczególnie łatwo było go wystraszyć, więc z tego wszystkiego sam też zaczął się ze strachu pocić.
- W co ja się wpakowałem? - szeptał pod nosem lękliwie.
Przestał go interesować świat obok przemykający, za szybami Mercedesa. Zmierzch zapadał powoli, aż zastąpiła go ciemna noc. Do Duisburga zostało im już kilkadziesiąt kilometrów. Jedynie Kurz wydawał się być tym samym człowiekiem, który wyjechał z Polski. No, może trochę bardziej był teraz zmęczony, ale nic poza tym.
- Zgodnie z ustaleniami, spotkanie z Herr Zummevolfem będzie o dziewiątej w jego firmie. Zaraz po śniadaniu mamy udać się tam prosto z hotelu... - dyrektor mówił przez zaciśnięte zęby. - Przyjedzie po nas pan Rudolf Bayer. Też heer... - urwał i znów zapadła długa chwila przerwy.
Kocyk przenikliwie i z podejrzliwością przypatrywał się Marcinowi, to znów wzrokiem mordował Kurza, jakby chciał zauważyć coś szczególnego w ich twarzach, czego dotąd tam nie znalazł. Najwyraźniej nagle stracił do nich resztki zaufania, ale przemógł się i mówił dalej.
- To dziwny facet... sami się przekonacie... hrry! - chrząknął. - Polak z poznańskiego... W starszym wieku... Świetnie włada niemieckim... – przerwał w trakcie nim znowu zapadła dłuższa cisza.
- Sierota... - uzupełnił po chwili. - Wychowywali go dziadkowie, którzy prawie nie mówili po polsku. Znam go z dawnych lat. Zaszedł w peerelu daleko! W dyrektory, jak to się dawniej mówiło... Później nawiał do Niemiec... Teraz też powodzi mu się zupełnie nieźle... Dobrze się tam zasłużył... Ho, ho!
Ze słów i również z tonu dyrektora Marcin wywnioskował, że należy się bardzo obawiać tego Bayera. Odczuwał więc wzmagający się niepokój, jakąś przenikającą go dogłębnie nieufność wobec wszystkiego, co ich niebawem czeka. Pomyślał nagle, że jest to pewnie stan wywołany dziwnym zachowaniem szefa, ale było to małe pocieszenie. Coraz gorzej znosił tę jazdę, mimo że na świecie trudno o lepsze auto do takiej podróży. Kurz przeważnie gnał z ogromną szybkością. Nawet ponad dwieście kilometrów na godzinę pędził na gładkich i wspaniałych jezdniach niemieckich autostrad. Dawno mogliby być na miejscu, gdyby nie kilka korków na autostradzie, w których sporo musieli odstać, albo też toczyli się w ślimaczym tempie, auto za autem.
- Właściwie – cedził swój monolog Kocyk. - Bayer chce przyjechać po nas na dworzec kolejowy... Tam chce nas spotkać... Ale po co?! - drapał się nerwowo po ciemieniu. - Trafimy sami na miejsce. Nie widzę sensu byśmy szukali jeszcze jakiegoś dworca - zasapał zdenerwowany ponad miarę Kocyk. - Lepiej niech już po nas nie przyjeżdża! Trafimy... bez pomocy... Dworzec stanowczo odpada! – głos mu zachrypiał.
- Co panu szkodzi ten dworzec? - zapytał Kurz. - Chce się spotkać na dworcu. To się spotkajmy. Co za różnica?
- A dlaczego nie w szpitalu, albo w kościele? - zapytał dyrektor podchwytliwie. - Jedziemy do Zummevolfa, do jego firmy i szlus. Co, dworca pan nie widział?! Taki sam jak gdzie indziej, albo bardzo podobny. Dworzec od-pa-da! - dyrektorowi absolutnie nie odpowiadały plany Bayera. - Jeśli Bayer chce nas konwojować, to niech przyjedzie do hotelu. Tak postanowiłem i tak ma zostać.
Jechali dłuższy czas nie rozmawiając. W pewnym momencie Kurz oświadczył nagle, że mają awarię.
- Cholera! Patrzcie, co to jest za jakiś diabeł?! - wykrzyknął. - Włączam, migacze, a tu migają długie światła. Widzicie, jakie cuda?! - wołał zaskoczonym tonem. - O! Prawe światło mijania wysiadło. Musimy zjechać na bok, bo wlepią nam słony mandat. Gdzie tu, kurde można stanąć? - zaklął wyglądając pilnie jakiejś zatoczki lub szerszego pobocza po prawej stronie jezdni.
Zatrzymali się w końcu pod jakimś motelem z małą stacją paliw, które akurat pojawiły się za łukiem drogi. To nagłe, nieprzewidziane zdarzenie, jakby trochę odmieniło Kocyka. Jakby się lekko uspokoił.
- Zostaniemy tu w hotelu, a rano pojedziemy do Zummevolfa. Stąd jest najwyżej trzydzieści kilometrów do Duisburga - sięgnął do aktówki. - Zaraz zatelefonuję do Bayera. Gdzieś miałem jego numer telefonu.
Wyciągnął telefon komórkowy i dłuższy czas szukał czegoś w pamięci aparatu naciskając na guziczki. Potem przyłożył go do ucha i czekał przez chwilę na połączenie.
- Halo! Her Bayer? - zapytał. - Ja?! Tu mówi dyrektor Jan Kocyk z Bimexu - kontynuował już po polsku. - Samochód się nam zepsuł... Jesteśmy tuż przed Duisburgiem... jakieś trzydzieści, góra czterdzieści kilometrów - mówił robiąc przerwy. - Nic poważnego, wysiadło oświetlenie... Akurat dojechaliśmy do motelu. Przenocujemy tu, a rano o wyznaczonej godzinie spotkamy się na miejscu, w firmie pana Zummevolfa.
Zamilkł na chwilę słuchając z uwagą odpowiedzi, która wywołała na jego twarzy zły, zacięty grymas niezadowolenia.
- Ale co to pana obchodzi, gdzie będziemy spali? – zasyczał wściekle. - Nocleg taki sam, jak gdzie indziej - zacisnął powieki i pokręcił nerwowo głową. - Sami sobie ostatecznie zapłacimy za nocleg – ponownie otworzył oczy, które teraz łzawiły obficie, a kropelki potu znów zaperliły się na jego czole. - To co, że rezerwacja? Odwołajmy ją!.. Dlaczego za późno?.. A co ma do tego Zummevolf?! - prawie krzyknął. - Dlaczego niegrzecznie? Awarii nikt sobie nie zaplanował! - był już strasznie zdenerwowany. - Dobra... Ja! Ja!.. Naprawimy i przyjedziemy... Choćby o świcie!.. Dobranoc! - wyłączył telefon.
- Słyszeliście panowie? - sapnął zrezygnowany. - Koniecznie musimy dzisiaj dojechać do hotelu, bo Zummevolf może poczuć się obrażony. Co za bzdura! Ponoć osobiście zadbał o to, by nas tam przyjęli, szczególnie ugościli i nie możemy sprawić mu cholernego zawodu. Psia mać! - zaklął szpetnie, całkiem nie w swoim wytwornym stylu. - Szczególnie ugościli... - szepnął do siebie cichym tonem, w którym wyraźnie zabrzmiała złowieszczo szydercza nuta.
- Panie Kurz przywołaj pan jakąś pomoc drogową. - zwrócił się do kierownika.
Po dwudziestu minutach podjechał samochód, z którego wysiadł niewielki człowieczek w szaro-żółtym uniformie. Kurz objaśnił mu po niemiecku co się zepsuło. Mechanik odruchowo walnął pięścią w zepsuty reflektor, chcąc zapewne w ten sposób pobudzić go do świecenia, by wyrobić sobie jakąś wstępną diagnozę. Niestety puknięcie nie zadziałało. Dyrektor Kocyk widząc te jego magiczno manualne zabiegi, przyskoczył znagła i z wielkim krzykiem gwałtownie odepchnął go od mercedesa.
- Dankeszen! Dankeszen! To tak umiecie naprawiać samochody?! – darł się na cały głos. - Sami sobie poradzimy! Raus! Stukaj sobie swoje auto, łachmyto! Dankeszen!
Popychany i poszturchiwany przez zagniewanego dyrektora mechanik był do tego stopnia zaskoczony, że biernie poddawał się gwałtownemu atakowi szaleństwa. Nie było przecież najmniejszego powodu, by go potraktowano w taki sposób. Nie zniszczył niczego w aucie. Przywołano go do naprawy zepsutego samochodu, a potem znienacka zabrano się do brutalnych rękoczynów. Jakiś niebywały absurd! Kurz był również zdumiony zachowaniem swojego szefa. Po ochłonięciu z wrażenia szybko objął dyrektora chwytając go od tyłu i odciągnął na bok, wyzwalając od dalszych prześladowań przerażonego mechanika.
- Widział pan, panie Kurz? - wykrzykiwał nieprzytomnie rozdygotany i oburzony Kocyk. - Pięścią naprawia się tu samochody. To skandal - darł się na całe gardło. - Ja tego tak nie zostawię. Zażalenie do władz... Na policję...
- Niechże się pan uspokoi, panie dyrektorze. Proszę się opanować! Nic się w końcu nie stało. Lekko tylko puknął. To taki automatyczny odruch wielu naprawiaczy. Zreperuje nam nasz samochodzik, kochany panie dyrektorze. Nie ma obawy, wszystko jest pod kontrolą, kochaneńki - starał się załagodzić atak szefa i uspokoić jego oszalały umysł.
Tymczasem obrażony mechanik zabierał się już do odjazdu. Kurz odskoczył od przytomniejącego Kocyka i podbiegł do niezmiernie wzburzonego i głośno szprechającego fachowca, który właśnie pakował się do swojego auta-warsztatu. Chwycił go za rękę i pojednawczym tonem coś mu tłumaczył po niemiecku. Tamten energicznie kręcił głową i wyrywał się z uścisku kierownika. W końcu jednak dał się uprosić i ociągając się, z wielką niechęcią, zajrzał pod maskę mercedesa. Okazało się rychło, że przyczyną awarii było złe umocowanie kabli oświetlenia auta przez naprawiających je wcześniej mechaników, które jakimś sposobem wplątały się w wirującą część silnika, co spowodowało zwarcie instalacji. Po dziesięciu minutach usterka została usunięta przez bezsprzecznie bardzo biegłego w swoim fachu niemieckiego mechanika. Mogli więc udać się dalszą drogę bez ryzyka zapłacenia mandatu.
Marcin cały ten spektakla obserwował stojąc zalękniony i znieruchomiały, jak przysłowiowy słup soli. Ponuro patrzył w przyszłość, a najbliższe dni widział wręcz w czarnych kolorach. Po raz kolejny pluł sobie w brodę, że dał się skusić na tę eskapadę.
- To się musi źle skończyć. - szepnął.
Chciałby się z tego jakoś wywinąć, ale nie wiedział jak.
- Może jutro zachoruję? - rozważał najbardziej pospolity wykręt.
Ten pomysł wydał mu się jednak niepoważny. Poza tym nie umiał symulować. Wydałoby się od razu, że zwyczajnie udaje.
- Niech to diabli! - zaklął cichutko pod nosem.
Gdyby w zalegającej wokół ciemności można było jakoś ujrzeć jego twarz, to w tej chwili bardziej ponurego oblicza nie było w całym Dojczlandzie.
Dojechali do hotelu przed północą. W czynnym jeszcze barze mogli zjeść późną kolację i napić się piwa. Marcin miał ochotę na zimnego Borowca, ale musiał zadowolić się niemieckim Waizenbierem, które też nie było ostatnie. Kocyk wyjął własne kanapki, zjadł je szybko i popił j puszką Coca-Coli wyjętą z automatu stojącego w holu. Zanim poszedł do swojego pokoju, cichym głosem powtórzył, że nie będą spotykać się na dworcu, na którym o tej porze są tłumy podróżnych. Zapowiedział też, że zadzwoni rano do Bayera i zaproponuje mu, by jednak podjechał pod hotel, albo też sami sobie poradzą i bez niego dojadą na miejsce spotkania, do siedziby Zummevolfa.
- Jeśli ta firma nie jest fikcyjna, to ją znajdziemy - powiedział na odchodnym. - Dobranoc panom.
Marcin z Kurzem nie chcieli jeszcze opuszczać baru. Zamówili po kolejnej szklance piwa beczkowego. Tym razem chcieli skosztować czegoś niezbyt znanego w Polsce. Ich wybór padł na bawarski Salvator, ciemne i mocne piwo ważone ponoć przez ojców Paulinów. Już pierwszy łyczek wywołał grymas lubości na ich obliczach. Mogli kontynuować bez pośpiechu tę późną kolację, gdyż do napitku dostali zakąski w postaci koreczków z sera.
- Co pan myśli o tym wszystkim? - Marcin pierwszy zagadnął kierownika.
- Hm – namyślał się przez moment. - Mieliśmy taką męczącą podróż, a szef nie jest już młodzieńcem. Poza tym pamiętajmy, że nie ma jeszcze trzech miesięcy od tamtego wypadku... - zawiesił głos znacząco.
Marcin przechylił głowę spojrzał na niego pytająco.
- Nie słyszał pan o tej tragedii? Tym samym mercedesem, którym przyjechaliśmy, niedawno zabili się żona i syn Kocyka. Samochód nawet tak bardzo nie ucierpiał. Nikt by nawet nie przypuszczał, widząc go po wypadku, że były w nim dwa trupy. Prowadził synalek szefa. Cholerny gówniarz! - zacedził z nienawiścią. - To z pewnością była jego wina - tłumaczył. - Wydawało mu się, że umie jeździć, ale panie szanowny, brawura tego gnojka, który w rzeczywistości nie miał żadnego doświadczenia w prowadzeniu aut, doprowadziła do nieszczęścia.
- Ile chłopiec miał lat? - zapytał Marcin cichym, przejętym głosem.
- Nawet nie miał siedemnastu. Gówniarz miał wywrócone w głowie. Był do przesady rozpieszczany przez rodziców i siostrzyczkę. Pozwalali mu na wszystko – mówił ze złością. - Żal chłopaka, co by o nim nie powiedzieć, mógł mieć piękne życie przed sobą. Kupa szmalu, którą mógł kiedyś odziedziczyć. Dobrze prosperujące zakłady. Słowem mógł mieć wszystkich u swoich stóp. Żyć, nie umierać, że tak powiem. A tu trrrach...! I po herbacie. Najbardziej mi jednak szkoda pięknej żony dyrektora. To była wspaniała kobieta. Mówię panu! Mimo swoich, było nie było, pięćdziesięciu lat, miała babeczka klasę. Ho, ho! - Kurz uśmiechnął się na samo wspomnienie dyrektorowej. - Znałeś, ją pan?
- Niestety nie.
- Panie co to była za dama. Córka szefa ją trochę przypomina, ale gdzie tam jej do tamtej. Kopciuszek przy królowej, panie architekcie. Wszyscyśmy płakali na pogrzebie właściwie bardziej za nią, jak za chłopakiem - wspominał w zadumie. - Gówniarz był cholernie... wie pan, taki arogancki. Wszystkich miał za nic, tak jak i jego siostrunia – grymas na twarzy Kurza zdradzał chorobliwą wręcz niechęć do dyrektorskich latorośli. - Ona do dziś nie gada ze starym. Uważa, że to on miał wtedy jechać, a nie matka i brat. - Kurz podrapał się po brodzie. - Podejrzewa, że wypadek był przygotowany, znaczy się zamach na szefa był i przez przypadek oni oboje zginęli zamiast tatusia. Rozumie pan to? Co za pojęcie? – kiwał z politowaniem głową. - Poduszki i pasy nie zadziałały na czas. Ponoć jakaś godna ubolewania wada techniczna. Teraz już je chyba naprawiono. Mówię panu! W tym zderzeniu nawet szyba nie wyleciała. Owszem, porysowała się trochę. Ech! Co ja panu będę opowiadał o takich makabrach - zamknął oczy. - Wylecieli na wirażu do rowu, przekoziołkowali kilka razy. Ona zginęła na miejscu, młody zmarł w drodze do szpitala. Gówniarz jechał z szybkością chyba dwieście kilometrów na godzinę. Kto przy zdrowych zmysłach wchodzi w zakręt z takim pędem? Ech! – znów sapnął wściekle.
Dopili piwo i w milczeniu udali się na spoczynek. Marcin czuł się już bardzo zmęczony.
W nocy śniły mu się koszmary. Ktoś gonił go po jakiś pustych ulicach. Nie widział prześladowców, ale czuł ich za plecami. Brakowało mu tchu, a nogi ciążyły tak, jakby były z ołowiu. Budził się kilka razy. Piżama przesiąknięta potem oblepiała mu ciało. Wstał rano z ciężkim bólem głowy. Na dzisiejszy występ miał przygotowany najnowszy garnitur. Ubranł się i zszedł na śniadanie do hotelowej restauracji. Swoje najbagaże miał stale przy sobie. Również wyposażenie specjalne poutykał w zaplanowanych wcześniej schowkach. Dyrektor i kierownik już byli na dole i kończyli jedzenie. Stół szwecki jak przystało na standardy europejskie wydawał się obfity. Marcin szybko nałożył na mały talerz wybrane potrawy i przysiadł się do nich. Poprosił obsługującą ich czarnoskórą kelnerkę o dodatkową kawę.
- Jak się panu spało? - zagadnął go dyrektor.
- Niestety, fatalnie. Śniły mi się jakieś koszmary. Wiele razy się budziłem, a teraz łeb mnie boli jak cholera. Ma pan może jakieś tabletki od bólu głowy, panie dyrektorze?
- Ja mam. Zaraz panu dam - Kurz sięgnął do swojej walizeczki i wyjął listek z tabletkami. - Nie przywykł pan do takich długich przejazdów, stąd te sny i ból głowy, architekcie. Ja spałem jak suseł. Czuję się jak nowonarodzony - chwalił się zadowolony z własnej kondycji.
- Ja też źle spałem, chociaż jestem przyzwyczajony do podróży - powiedział dyrektor spokojnie.
Marcin odnotował korzystną zmianę w porannym zachowywaniu się szefa. Z wczorajszego szaleństwa nie pozostał najmniejszy ślad. Zaczął nawet myśleć, że wszystko to, co zapamiętał, było być może wytworem jego własnej rozhisteryzowanej wyobraźni. Jednak po chwili wspomnienia ożyły. Niestety nie miał złudzeń. To nie był sen. W pamięci odtworzył wczorajsze wydarzenie i natychmiast stracił resztki optymizmu, które mogły jeszcze skrywać się gdzieś na dnie jego duszy.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Reklama






Wysłany: Sob Lip 07, 2012 15:31    Temat postu:

Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum smierc Strona Główna -> Moderowane przez ddn Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

smierc  

To forum działa w systemie phorum.pl
Masz pomysł na forum? Załóż forum za darmo!
Forum narusza regulamin? Powiadom nas o tym!
Powered by Active24, phpBB © phpBB Group